Wyczerpanie

Banasiak
/

Na weneckie biennale nie poleciałam na miotle, ale prywatnym Jetem.

Wilhelm Sasnal w swojej pracowni-mieszkaniu koło dworca w Krakowie, 1999. Fot. Raster
Wilhelm Sasnal reklamuje dom mody Marca Jacobsa, 2006.

Tracey Emin


Witold Gombrowicz w trzecim tomie „Dziennika” pisał: „W podziwie naszym dla artystów niemało jest z ciotczynej dobroci, która chwali malca żeby go nie zmartwić – po prostu artysta potrafił wkupić się w nasze łaski, posiadł naszą sympatię w tym stopniu, iż jesteśmy szczęśliwi mogąc go podziwiać – a niepodziwianie kosztowałoby nas zbyt wiele”. Dzisiaj krytycy zachowują się jak dzieci w sklepie z zabawkami: patrząc na artystów trwają w niemym zachwycie – wszak każda zabawka jest kolorowa i jakieś przymioty posiada. Jakie? A, to już mniej istotne.


Polska scena artystyczna przypomina zimny stop mniej lub bardziej szlachetnych metali. Energia wyparowała. Wszystko już wiadomo: kto, z kim, kiedy, gdzie i po co. Dyskurs jest tak przewidywalny, że faktycznie nie istnieje. Dominujące przez ostatnie lata strategie wyeksploatowane i użyte; trzeba dodać: z powodzeniem. Z drugiej strony krytyka nie porządkuje i nie hierarchizuje, a tylko opisuje i kataloguje. Dzieje się dużo czy wręcz za dużo, jednak nikt tego nie zauważa, tkwiąc w starych, wyschniętych koleinach; nikt nie stara się oddzielić ziaren od plew. Zbyt wielkimi słowami szafuje się przy nazywaniu rzeczy małych i odwrotnie – razi nieporadność krytyka w kontakcie z arcydziełem, swego rodzaju strach przed wzniosłością. Jak tlenu brakuje dyskursu o dyskursie, refleksji metakrytycznej. Nieczęste polemiki mają temperaturę rozmów emerytek nad filiżanką czekolady. Nikt nie stawia dziecinnych pytań, które są wszak najbardziej rozbrajające: dlaczego akurat to jest dobre? Czy to, co mówi ten krytyk ma jakikolwiek sens?


Obowiązującym – powiedzmy: niezwykle częstym – modelem uprawiania krytyki stał się model następujący: artysta konstruuje pewną wypowiedź, po czym – z pomocą kuratora lub bez – jej sensy merytoryczne przelewa na papier. W ten sposób dzieło zamienia się w kondensat, tekst, rozprawkę. Notkę otrzymuje prasa, przedrukowuje się ją również na ulotki „towarzyszące wystawie”. Możemy być pewni, że w ewentualnym artykule prasowym (czy internetowym) znajdziemy mniej lub bardziej wyczerpujący opis tego, co przedstawia dzieło, jaki był zamiar artysty, a także garść erudycyjnych ozdobników, którymi zwykło krasić się recenzje. Nikt nie zadaje sobie trudu, by wbić klin, zapytać, czy to wszystko – zaproponowana przez artystę forma i treść – ma sens? To nawet nie konformizm czy koniunkturalizm – to raczej ospałość, przegapienie momentu zmiany. Kondensat stał się esencją. Opis – krytyką.


W 2006 roku o polskiej sztuce najnowszej piszą ci sami ludzie, którzy w latach dziewięćdziesiątych współtworzyli obowiązujący dziś język – lub ludzie posługujący się owym językiem. Jednak dziwnym trafem brakuje krytyki podobnej do polowań, jakie urządzał onegdaj Raster – takiej, którą znaczą krwawe ślady. W czasie ostatniej dekady procent złych artystów w stosunku do wybitnych nie zmienił się – przeciwnie: kurek wolnego artystycznego rynku odkręcono na dobre, a strumień z roku na rok będzie coraz większy. Istnieje niemniej jedna, ale za to fundamentalna różnica – dzisiejsza zła sztuka jest diametralnie różną od złej sztuki, którą piętnowano dziesięć lat temu. Więcej – często ta sama sztuka, która wówczas była świeża i prowokacyjna, dziś jest tylko smutnym cieniem dawno minionej rebelii czy niechby refleksji. Czas spojrzeć prawdzie w oczy – buntu już nie ma, jest za to rynek. A ten nie lubi równości, przeciwnie: istnieje dzięki czytelnej kategoryzacji. W sztuce dekada to całe wieki.


Fundacja Galerii Foksal i Raster są dziś jednymi polskimi pierwszoligowymi graczami nie dlatego, że mieli szczęście czy uprawiali godny pożałowania koniunkturalizm. Po prostu: FGF i Raster mają bezcenny w tym – galerzysty – fachu dar wskazywania artystów, którzy posiadają „to coś”. I w tym momencie nie jest istotne, czy poza instynktem i wiedzą czynnikiem decydującym o sukcesie był tu „stan pustki”, czyli praktyczne nieistnienie młodej sztuki współczesnej w połowie ostatniej dekady ubiegłego wieku. Istotne jest to, dlaczego warszawski duet przez tak długi okres czasu nie dorobił się konkurencji. Wydaje się, że przyczyną nie jest deficyt zdolnych ludzi, ale pewne przewartościowanie, które umknęło tuzom polskiego środowiska artystycznego – środowiska kształtującego opinię publiczną, a zatem trendy i gusta. Nastała – ni mniej, ni więcej – nowa epoka, do której klucze odlane w połowie lat dziewięćdziesiątych, a używane z zapałem godnym lepszej sprawy do dziś, już nie pasują. Raz jeszcze underground stał się mainstreamem, który – ulokowany na wysokich piętrach mieszczańskich kamienic – nie widzi, co dzieje się u dołu. W żadnym razie nie neguję sukcesu niegdysiejszych kontestatorów – ot, normalny, naturalny wręcz cykl. Jednak z góry rzeczywistość zaczyna jawić się jako struktura niebezpiecznie harmonijna i logiczna; nie widać natomiast szczegółów, drobnych przesunięć czy ludzi zmierzających w przeciwną stronę, niż tłum.


Będę w tym miejscu – między innymi – dociekać skąd wzięła się miałkość obecnego dyskursu i jak jej zaradzić. To, że owa miałkość istnieje, uznaję za niekwestionowaną podstawę Krytykanta – za imperatyw. Pomiędzy codzienną przestrzenią medialną, a ogrodem koncentracyjnym kwartalników o sztuce znajduje się czarna dziura krytyki konsekwentnie zapychana intelektualnymi wydmuszkami. Krytycy, podobnie jak artyści, dysponują szeroką gamą środków wyrazu – nie tylko obłym esejem czy krótką, urzędową niemalże notką, ale również felietonem, pamfletem, a nawet – o zgrozo! – filipiką. Krytyk musi być brutalny, jednak mordy, których się dopuszcza mają katartyczną siłę. Będąc bezwzględnym, czyni dobro, bo mało jest grzechów cięższych, niż utwierdzanie złego twórcy w przekonaniu, iż jest dobrym – niezłym niechby. Summa summarum gorycz nieuchronnej porażki zawsze będzie większą, niż gorycz lektury miażdżącej recenzji. Warto nadto podkreślić, że krytyka dzieła nie jest krytyką autora – i to jedna z tych oczywistości, o których często zapominamy. Podobnie krytyka krytyki jest recenzją tekstu, a nie osoby, która go popełniła.


Będę tu komentował bieżące wydarzenia, jak i rozprawiał o generaliach. W razie potrzeby (czy prośby) udostępniał łamy. Postaram się – sukcesywnie – rozwijać wszystko, co zarysowałem powyżej. Dlaczego krytyków nic już nie wytrąca z rutyny – nawet w zetknięciu z prostackim, wtórnym chłamem (nieistotne: chłamem wystawionym w prestiżowej galerii czy opuszczonej stoczni)? Oto jest pytanie! Podobne – w cytowanym już „Dzienniku” – równo czterdzieści lat temu zadawał Witold Gombrowicz: „Skąd tyle pobłażania? Ani krzty w was zbawiennego chłodu, surowości, ironii, krytycyzmu, rozumu?”


Na koniec należy się Czytelnikowi kilka słów o Krytykancie, czyli o autorze niniejszego bloga. Po trzech latach przerwałem studiowanie malarstwa na warszawskiej ASP. W zeszłym roku skończyłem historię sztuki na UW, do końca roku bieżącego mam zamiar się obronić. Rok przerwy okazał się zbawiennym - na kwestie związane ze sztuką pozwolił spojrzeć z dystansu. Warszawiak z urodzenia. To chyba wszystko.


Zapraszam od początku roku akademickiego 2006/ 2007, a zatem od poniedziałku 2 października. Mam nadzieję, że Krytykant będzie co najmniej tygodnikiem.

Komentarze (12)

paweł

..noo Kuba, zapowiada sie ciekawie

Tym

tak tak czekamy na ciąg dalszy

anonimowy

no to trochę ponarzekałeś, a teraz do dzieła - oby krytycznego zapału starczyło Ci na dłużej, kiedy pojawią się pierwsze rafy, a Twoje zapatrywanie różnić się będzie od tych powszechnie przyjętych. Więc Ci tej krytycznej wytrwałości szczerze życzę...

autor "Notesu krytyka"

anonimowy

Rzetelności w przekazywaniu obrazu sztuki nam bardzo potrzeba. Jak na razie mamy nie przekazywanie, ale zniekształcanie, selektywność klikową i zwykłe lenistwo umysłów. Życzę sukcesów i na koniec dodaję stosowny cytat:

" Tylko. Właśnie nie wiem bo ja prawdę mówiąc... Nie słyszałem piosenki, więc chciałem powiedzieć parę słów na jej temat. (...) I tutaj wydaje mi się, że panowie po prostu mylnie interpretują. On po prostu śpiewa żartobliwie, ironicznie, ze stosunkiem jakimś takim żartobliwym do tematu i do samego siebie, że on w ten sposób śpiewa. I w związku z tym twierdzę, że nie jest to piosenka smutna, pesymistyczna, że jak pan mówi, że chwyta, ale że taki jest łzawy, to nie jest łzawa piosenka tylko ja twierdzę, że jest to piosenka optymistyczna, żartobliwa, wesoła z akcentami humorystycznymi. W sumie uważam, że potrzeba nam jest zdrowych, wesołych, optymistycznych piosenek właśnie takich... Nawet czasami żartobliwie-ironicznych. No i ja bym się z nią raczej... I w ten sposób bym ją interpretował panowie. Raczej"

anonimowy

świetnie, trzymam kciuki!

świątek

wponsio ten blog.. a czy przewidziales juz, ze za 15 lat sam bedziesz uznanym krytykiem, kuratorem, etc. i ze tez ze swojego ursynowskiego apartamentu przetaniesz dostrzegac "co sie dzieje na podworku" (Wlodi z jakiejstam piosenki z ktoregostam roku)..?

Krytykant

Tak, przewidziałem. Liczę na dobry hajs, homary i apartament w Libeskindzie.

A co się będzie wtedy działo na podwórku? Nic nowego, paru najebanych burków...

Pozdr

Anonimowy

i jeszcze na sesje zdjeciowa u jurgen'a teller'a najlepiej w garniturze marc'a jacobs'a, ewentualnie moze byc prada;)

serdecznie pozdrawiam

dada

daje rade

prawielalka

tak, tego potrzeba! Jestem ciekawa co z tego wyniknie

prawielalka

tak, tego potrzeba! Jestem ciekawa co z tego wyniknie

prawielalka

tak, tego potrzeba! Jestem ciekawa co z tego wyniknie