Ta straszna polemika

Banasiak
/

Na „Obiegu” inicjacja dyskusji o aktualnym stanie polskiej sztuki. Skoro zatem ma być polemicznie – to niech będzie. Na tej samej witrynie wisi bowiem zapis krakowskiej dyskusji wokół „Tekstyliów bis”. Nie było mnie tam, przeto do wypowiedzi na mój temat pozwolę sobie ustosunkować się w tym miejscu.


Mówił Stach Szabłowski (przywołuję w całości):

"Słowo na temat polemiczności, wywołanej na blogu Kuby Banasiaka. No cóż, może jestem w niezręcznej sytuacji, a może właśnie najbardziej uprawnionej jako negatywny bohater „Krytykanta”, ale to, co obserwuję w działalności Kuby, przypomina mi do pewnego stopnia działanie „Rastra” sprzed kilku lat. Nie wiem, na ile jest to świadomie prowadzona polityka, tak świadomie, jak była prowadzona przez Łukasza i Michała swego czasu. Główną treścią tej krytyki, czy główną strategią polemiczną, jest właśnie ona – sama w sobie. Cóż budujemy? Konstytuujemy przede wszystkim władzę krytyka, bo jeżeli definiujemy krytykę jako taki obszar, gdzie nazywamy jedną sztukę dobrą, a drugą złą to nie wynika z tego tak naprawdę, przynajmniej ja to tak rozumiem, wzbogacenie dyskursu, tylko wzmocnienie władzy krytyka, który staje się prawodawcą, wykluczającym jednych i wzmacniający drugich... Ostatecznie jakby podmiotem tej działalności i punktem dojścia jest sam krytyk, a nie dyskurs. Oczywiście mówię o polemiczności tak ekstremalnie zdefiniowanej jak robi to Banasiak.


Posłużę się przykładem. Jeżeli na przykład pisze tekst nasz Krytykant o Karolu Radziszewskim, tekst w całości objawia się jako próba szukania dziury w całym. Szukania dziury, w którą można by wcisnąć krytyczny lewar, aby tę całą konstrukcję Radziszewskiego obalić. Zastanawiam się, jaki pożytek tak naprawdę z tego ma wynikać, skoro dziury w końcu nie daje znaleźć, lewar nie zostaje wciśnięty i gmach działalności Radziszewskiego nie przewraca się. Po co zatem powstaje taki tekst? Wysiłek włożony w szukanie owej dziury, nie zostawia już sił na poszukiwanie w tej sztuce momentów ciekawych i tych pól nie zarysowanych. No i cóż. O gustach nie rozmawiamy.


Mnie najbardziej interesuje krytyka pozytywna, która wydobywa te miejsca ciekawsze. Dysponuję domniemaniem niewinności i staram się nim posługiwać, czyli do artysty staram się nie podchodzić jak do jeża. Nie zakładam, że moim zadaniem jest wejście z tymże artystą w polemikę. Natomiast przy polemicznym projekcie Banasiaka, można to wyczytać z jego programowych tekstów, rola krytyka jest zdefiniowana odmiennie. Jego zadaniem jest obalanie, zarysowywanie. Tylko, że cóż, może trudniej wtedy wyprodukować jakieś sensy, a w końcu w dzisiejszym obszarze sztuki, dopóki nie wyprodukujemy wokół dzieł i prac sensów, to one pozostają bez znaczenia".


Wątek „rastrowski” mimo wszystko pominę. Odnośnie pierwszego akapitu pozostaje mi więc już tylko podziękować za docenienie (vide polemiczność „wywołana na blogu Kuby Banasiaka” – o to mi między innymi chodziło). Przejdźmy tymczasem do konkretów.

Oczywiście publiczna dyskusja – taka jak ta krakowska – nie sprzyja subtelnej, drobiazgowej analizie, jednak lapidarności, wyrażeniu swego rodzaju esencji poglądów – już jak najbardziej tak. I faktycznie, wyłania się z wypowiedzi Szabłowskiego dość spójna wizja krytyki – tym bardziej, że odpowiadająca Jego codziennej praktyce. I to być może dlatego zdefiniowanie modelu, który rzekomo preferuję, pozostawia tak wiele do życzenia. Jest w tym jednak jakaś metoda: rozmawiając z własnymi wyobrażeniami, stosunkowo łatwo dopasować do nich argumenty; zaczynając dyskusję od postawienia fikcyjnej tezy („Główną treścią tej krytyki, czy główną strategią polemiczną, jest właśnie ona – sama w sobie”) – a nie zreferowania faktycznego stanowiska oponenta – dość prosto ją udowodnić.


Kiedy odnośnie moich tekstów zapytuje więc Szabłowski – „Cóż budujemy?” – to naturalnie świetnie zna odpowiedź: „Konstytuujemy przede wszystkim władzę krytyka, który staje się prawodawcą, wykluczającym jednych i wzmacniający drugich. Ostatecznie podmiotem tej działalności i punktem dojścia jest sam krytyk, a nie dyskurs. Oczywiście mówię o polemiczności tak ekstremalnie zdefiniowanej jak robi to Banasiak”.


Czy moją strategią polemiczną jest ona sama, a sednem ja sam? Dodatkowo, czy jestem ekstremistą? Wydaje się, że przy minimum dobrej woli, a jeśli to nie wystarczy, to wspierając się licznymi przykładami, można ów sąd obalić. Przyjrzyjmy się jednak jak dowodzi go Szabłowski, jakim przykładem go ilustruje: „Posłużę się przykładem. Jeżeli na przykład pisze tekst nasz Krytykant o Karolu Radziszewskim, tekst w całości objawia się jako próba szukania dziury w całym. Szukania dziury, w którą można by wcisnąć krytyczny lewar, aby tę całą konstrukcję Radziszewskiego obalić. Zastanawiam się, jaki pożytek tak naprawdę z tego ma wynikać, skoro dziury w końcu nie daje znaleźć, lewar nie zostaje wciśnięty i gmach działalności Radziszewskiego nie przewraca się. Po co zatem powstaje taki tekst? Wysiłek włożony w szukanie owej dziury, nie zostawia już sił na poszukiwanie w tej sztuce momentów ciekawych i tych pól nie zarysowanych”.


Powyższą diagnozę mógłbym zbyć krótkim „wszystko – od a do z – to nieprawda”. To jednak doskonały probierz metody Szabłowskiego, a więc fragment wart dokładniejszych oględzin. I choć cytowanie samego siebie jest cokolwiek krępujące, to w tym wypadku nieodzowne – i to nie tylko dla intelektualnej higieny. Oto garść cytatów z tekstu, o którym mówił Szabłowski (rzecz jasna ilustrujących wywołanie danego wątku, a nie go omówienie):


Krytykuję, ponieważ:

– „Sztuka Radziszewskiego jest produktem irrealnie perfekcyjnym”.

– „Radziszewski z taktyk pierwotnie ostrych usuwa kolce”.

– „Jego gra z klasykami nie jest intelektualnie produktywna”.

– „To jednorazowe eskapady w rejony, które spenetrowali i zabezpieczyli inni, a zatem eskapady bezpieczne i przewidywalne”.

– „Powtarzanie, przywoływanie, nawiązywanie to metoda doskonale przebrzmiała – pierwsze strony elementarza czeladnika terminującego w warsztacie sztuki”.

– „Radziszewski nie potrafi się zatrzymać. To, co intymne, zamienia się w projekt, produkt, autoplagiat”.

– „Radziszewski w swym koncepcie prezentowania malarstwa jako medium przesyconego kulturowymi kontekstami (czy też: obciążeniami) powtarza się nieomal od czasu dyplomu”.

– „U Radziszewskiego brakuje tajemnicy, tu wszystko wiadomo, jest lekko, łatwo i przyjemnie, to sztuka podana na tacy – jeśli kod, to złamany”.

– „Radziszewski często powtarza, że traktuje „DIK Fagazin” jako kolejne artystyczne medium. Za nim powtarzają to zachwyceni krytycy – jakby nigdy nie mieli tego magazynu w rękach. A może jest odwrotnie? A może Karol Radziszewski to sztukę traktuje, jak life style’owy niezależny magazyn na wysokim poziomie?”.


Chwalę, ponieważ:

– „Projekt DOM-BLOK-ULICA wynikał z osobistych przeżyć, przemyśleń i obserwacji. Oswajanie przestrzeni za pomocą sztuki, traktowanie jej jako karty przetargowej w relacjach społecznych, wreszcie – jako spoiwo więzi z najbliższymi – to były tropy interesujące”.

– „Nie można nie docenić wywrotowego i oczyszczającego ładunku, jaki niosły pierwsze homoseksualne projekty Radziszewskiego. Stał się on artystą, który wprowadził tę tematykę do polskiego dyskursu artystycznego i chwała mu za to”.

– „Bezsprzecznie udanym jest bezpretensjonalny film Mężczyzna – przedmiot pożądania (DVD, 7 minut, 2004).

– „Radziszewski jako wydawca ekskluzywnych zinów (dziś to nie sprzeczność) przekonuje mnie najbardziej. To dla tego artysty naturalne, on tu pasuje, tu nic nie zgrzyta”.

– „«DIK» jest naprawdę świetnie zrobiony i pomyślany – i w swojej materii spotkał się chyba z dość dużym uznaniem”.


Zdecydowałem się podjąć temat, ponieważ:

– „Towarzysząca sztuce Radziszewskiego krytyka to zakrapiane tonem ciepłej aprobaty referowanie kolejnych przedsięwzięć tego artysty”.

– „To, co przedstawiano zwyczajowo za zalety tej twórczości, a co stało się bezrefleksyjnie powtarzaną mantrą – „różnorodność”, „elastyczność”, „wielowątkowość” – ja mam za wady, klęskę urodzaju, niepohamowany słowotok, bezwładną gonitwę myśli, szukanie po omacku, brak spójnego, prawdziwie oryginalnego języka”.

– „Sięganie po klasyczne taktyki i podkreślanie, że owej klasyczności jest się doskonale świadom – to dziś za mało na ciekawą sztukę”.

– „Nikt nie próbował wskazywać gdzie jego poszukiwania okazują się owocne, a gdzie raczej jałowe, które ścieżki powinien karczować, a które to ślepe uliczki.

– „Miast pisać o pracach Radziszewskeigo, krytycy dopasowywali doń teorie, które dopasować się dało”.


Przejdźmy do części drugiej, a więc zastanówmy się, jaki obraz wyłania się ze zderzenia słów Szabłowskiego odnośnie danego tekstu i cytatów pochodzących z tegoż; jaki wyłania się więc obraz praktyki tego krytyka. Przypomnijmy: „Zastanawiam się, jaki pożytek tak naprawdę z tego ma wynikać, skoro dziury w końcu nie daje znaleźć, lewar nie zostaje wciśnięty i gmach działalności Radziszewskiego nie przewraca się”. I dalej: „Wysiłek włożony w szukanie owej dziury, nie zostawia już sił na poszukiwanie w tej sztuce momentów ciekawych i tych pól nie zarysowanych”.


Podtrzymując, że wypowiedź w publicznej dyskusji to nazbyt krucha postawa, by snuć wokół niej konstytutywne wnioski, zaryzykuję jednak twierdzenie, że znać w rzeczonym fragmencie sznyt metody Szabłowskiego. Jej najbardziej znamienne wyróżniki to sprowadzenie wielopłaszczyznowej struktury do prostego, ogólnego hasła, zanik argumentacji oraz uleganie metaforze, która miast zdobić przekaz bądź ewentualnie podbijać jego najważniejsze momenty – zaczyna go determinować („lewar”, „dziura”, „gmach”). Jak bowiem widać, są i powody, i argumenty, i szukanie ciekawych momentów. Innych co prawda niż według Szabłowskiego, ale żywię nadzieję, że to dopuszczalne uchybienie.


„Po co zatem powstaje taki tekst?” – zapytuje Szabłowski. Odpowiadam: poza powodami indywidualnymi (odnoszącymi się tylko do tego artysty) – po to, po co powstaje każdy tekst krytyczny. Czyli: nie zreferowanie myśli artysty, a zestawienie jej z możliwie szerokim spektrum znaczeń; nie pochwała twórcy za sprawą argumentów, które on sam generuje, a argumentów własnych, o szerszym horyzoncie odniesień; zderzenie, a nie jazda równoległa; nie traktowanie artysty jak ośmiolatka, który w skutek krytyki obrazi się lub przeżyje załamanie nerwowe, ale jak dorosłego człowieka, który wie co i dlaczego robi – i wyciąga z krytyki wnioski; nie stawianie pomników, ale merytoryczna pochwała i próba wskazania ewentualnych pułapek. W tym konkretnym wypadku była to także próba zdarcia lakieru, jakim sztukę Radziszewskiego pokryła bezkrytyczna krytyka. Wydawałoby się, że w wypadku artysty o tak dużym dorobku jest to naturalna dla krytyka czynność.


„No i cóż. O gustach nie rozmawiamy” – kwituje Szabłowski tak, że utwierdza krakowskich słuchaczy w przekonaniu, iż tekst o Radziszewskim to zlepek chciejstwa i czepiactwa. Ma jednak rację. Nie o gustach rozmawiamy, ale – bardzo bym chciał – o jakościach. Dlatego wolałbym formułę następującą: „Mimo, że Banasiak przedstawił szereg argumentów contra, to nie zgadzam się z żadnym z nim, ponieważ”. No, ale to już byłoby niepotrzebne szukanie dziury w całym.


Nadszedł czas na swego rodzaju – jeśli dobrze to odczytuję – credo: „Mnie najbardziej interesuje krytyka pozytywna, która wydobywa te ciekawsze miejsca. Dysponuję domniemaniem niewinności i staram się nim posługiwać, czyli do artysty staram się nie podchodzić jak do jeża”. Oto argument! Zbycie polemiczności zabawnym porównaniem, a z drugiej strony sugestia „szlachetności” własnych intencji. Prosty kontrast: krytyk „dobry” (kocha sztukę i artystę, szuka plusów, „dysponuje domniemaniem niewinności”, „wydobywa miejsca ciekawsze”, pozytywny, delikatny, ciepły) kontra „zły” (negatywny, niszczy, szuka minusów, przewraca gmachy, zimny, oschły, ostry, nie zakumplujesz się i nie pogadasz, przypuszczalnie frustrat). O tyle to łatwe, o ile w stu procentach fałszywe. Jest bowiem i trzecie wyjście – sztukę można oceniać w zależności od jakości danej pracy, nie zaś stosować odgórny model do ogółu artystycznej produkcji. Co więcej, można różnicować kolejne prace tego samego artysty (choć jeśli jest się jego nadwornym egzegetą, może to nieco utrudnić sprawę).


Powiada dalej Szabłowski: „Nie zakładam, że moim zadaniem jest wejście z tymże artystą w polemikę. Natomiast przy polemicznym projekcie Banasiaka, można to wyczytać z jego programowych tekstów, rola krytyka jest zdefiniowana odmiennie. Jego zadaniem jest obalanie, zarysowywanie”. Rzeczywiście – uważam polemikę i zarysowywanie za coś wartościowego ex definitione, ponieważ są to akty mobilizujące, odświeżające, generujące ciekawe rozwiązania, twórcze, generujące nowe perspektywy. Konsensus to ułuda, że wszyscy artyści i ich wytwory są sobie równe. W prostej drodze prowadzi to do unieważnienia sztuki, sprowadzenia jej do czczej rozrywki nie poddawalnej weryfikacji. I jeszcze jedno: polemiczność to stan, w którym stanowiska krytyków się ze sobą ścierają, a nie hegemonia krytyka – kata.


Konkluduje Szabłowski: „Tylko, że cóż, może trudniej wtedy wyprodukować jakieś sensy, a w końcu w dzisiejszym obszarze sztuki, dopóki nie wyprodukujemy wokół dzieł i prac sensów, to one pozostają bez znaczenia”. I to jest niczego sobie konkluzja! Czyż Szabłowski nie mówi tym samym, że nie ma sztuki bez krytyki? Jest jednak dokładnie odwrotnie – nie ma krytyki bez sztuki. Prace mają znaczenie ze względu na swoją autonomiczną wartość, a nie przypisane im sensy. Te bowiem można budować tylko w odniesieniu do dzieł, które krytyk się nie boją – to jest pierwsza podstawa. Druga – to polemiczność. Nie jest natomiast podstawą pochwała barachła trzeciego sortu i na jego marginesie konstruowanie doniosłych porównań do klasyków. „Produkowanie sensów” na bazie twórczości artystów słabych to jak budowanie zamków z piasku – i to na ruchomych piaskach. Po kilku latach takiego procederu przyjdzie Szabłowskiemu jedynie strzepać pył z ramienia. Dodatkowo ów pył, unosząc się, będzie przesłaniał widoczność.


Sumując: żałuję, że moja praca została sprowadzona przez figurę tak wybitną – kuratora, krytyka, członka licznych jury, dziennikarza – do bliżej niezidentyfikowanego i cokolwiek szkodliwego ekstremizmu, majstrowania lewarkiem przy nienaruszalnej bryle nieskazitelnej sztuki, tudzież niepoważnego ględzenia o gustach. Jednak nie ma tego złego: dobrze, że głos Szabłowskiego pojawił się w przestrzeni publicznej. Bo choć trochę ta nasza polemika udawana – to raczej proteza polemiki – to od razu znać jej efekty: oto wyłaniają się dwa stanowiska, dwie pozycje, dwie definicje krytyki. I kto by pomyślał, że nie stało się to w następstwie domniemywania niewinności, ale przeciwnie – zbrodni popełnionej na krytyce...

Komentarze (11)

anonim

„dopóki nie wyprodukujemy wokół dzieł i prac sensów, to one pozostają bez znaczenia”..niestety samo bycie dziennikarzem, członkiem jury nie robi jeszcze z człowieka figury wybitnej, a to zdanie to w nalepszym wypadku przykład jakiegoś totalnego zadufania. Krytyk, kurator może decyduje co możemy oglądać na wystawach ale na pewno nie nadaje sztuce sensu, ani jej go nie pozbawia.Można by myśleć że taka wiara we własną moc to jakaś choroba, ale coś powszechna niestety się okazuje.

wtorek, 18 wrzesień, 2007

anonim

brawo Stach!

wtorek, 18 wrzesień, 2007

anonim

To niesamowite ile musisz mieć w sobie kompleksów, żali i jakiś irracjonalnych strachów żeby tyle energii i miejsca poświęcać czemuś takiemu. Żenada. Zamiast ciągle atakować może zastanów się chwilę nad sobą i krytycznymi uwagami! Naprawdę warto!!! Ze Stachem zgadam się całkowicie!

wtorek, 18 wrzesień, 2007

anonim

Mnie się wcale nie wydaje, że Autor tego bloga szuka dziury w całym i masakruje artystów dla własnej uciechy. Po pierwsze nie znęca się nad danymi ludźmi, a jedynie analizuje ich prace. Artysta (jeśli rzeczywiście traktuje poważnie to co robi i nie chodzi mu jedynie o oklaski)może krytykę własnych prac odebrać jako impuls pobudzający do zastanowienia. Nawet jeśli nie zgadza się ze zdaniem Krytykanta. Pomyśleć: dlaczego on tak to "czyta", jeśli ja "piszę" o czymś innym. Może też kompletnie zignorować taką analizę, przecież sam wie lepiej.

Ja staromodnie uważam, że już poświęcenie czasu na zastanowienie się nad twórczością jakiegoś artysty jest ukłonem w jego stronę. Nie dlatego, że Wielki Krytyk, że "będzie się mówiło", ale dlatego, że ktoś chciał kogoś wysłuchać, a mógł w tym czasie iść na spacer.

środa, 19 wrzesień, 2007

Krytykant

O, dzięki...

Ale tak sobie patrzę na poprzedni wpis i chyba jednak coś powiem.. Otóż ja rozumiem, że dość łatwo anonimowo mieszać mnie z błotem... I ja mam grubą skórę... Więc może tylko krótki komunikat.. To jest blog o krytyce i mnie żywo interesują publiczne teksty/wypowiedzi innych krytyków.. Być może to dla Pana/i szok poznawczy, że ktoś się do nich odnosi - nie wiem... Tak czy inaczej ja widzę w tym sporo sensu i wydaje mi się, że czynię to merytorycznie... Więc jak chce Pan/i na mnie pluć tudzież serwować domorosłą psychoanalizę, to dziękuję za wizyty. Natomiast stale zapraszam do merytorycznych polemik... Pozostaje mi współczuć Stachowi Szabłowskiemu takich adwokatów..

pozdrawiam

Kuba

środa, 19 wrzesień, 2007

anonim

jejku...

środa, 19 wrzesień, 2007

anonim

Ha ha! Polemika o polemice na temat polemiki! I to też jest fajne!

czwartek, 20 wrzesień, 2007

wojtek

...ale to jest nasza, tzw. rzeczywistość. Poniżej tekst z internetowego "Dziennika":

Golas skaczący po scenie. Ludzkie embriony w słoikach. Książki, których nikt nie rozumie, i filmy, których nikt nie ogląda - oto polska "nowoczesna" kultura. "Fakt" oburza się, że na kontakt z tym koszmarem narażeni są coraz młodsi odbiorcy.

Nad dziełami, które u każdego normalnego człowieka mogą budzić jedynie odrazę, cmokają z zachwytu wybitni krytycy sztuki i intelektualiści. Ale to jeszcze nie jest szkodliwe - pisze gazeta.

Gorzej, gdy fachowców od szokowania i golizny wysyła się do pracy z... dziećmi! A na taki pomysł wpadli właśnie urzędnicy z Gdańska.

W ramach programu "Artyściaki" pracownicy Centrum Sztuki Współczesnej Łaźnia będą uczyć dzieci z podstawówek i gimnazjów "twórczego myślenia, odbiegającego od przyjętych szablonów".

Spotkania z dziećmi będą się odbywać raz w miesiącu. Oprócz wykładów o sztuce młodzi ludzie będą oprowadzani po galerii - pisze "Fakt".

Najgorsze, że Łaźnia słynie z wystawiania takich "dzieł", jak zdjęcia penisa zawieszonego na krzyżu, embrionów zanurzonych w formalinie, wypchanych zwierząt ustawionych jedno na drugim, czy też gołych pań palących papierosy.

Wojciech Wencel, pisarz i poeta, mówi wprost: "Tacy artyści toczą zimną wojnę z ludźmi. Serwują treści, które zupełnie mijają się z naszymi gustami i dobrym smakiem. Oni przeceniają swoją rolę jako artysty. Uznają siebie za kogoś wyjątkowego, chodź zdecydowanie tacy nie są!" - przekonuje "Fakt". "To nie sztuka. Każdy średnio pomysłowy człowiek potrafiłby wpaść na 15 takich pomysłów dziennie. A ci artyści obnoszą się nimi na swoich wystawach".

czwartek, 20 wrzesień, 2007

anonim

"To nie sztuka. Każdy średnio pomysłowy człowiek potrafiłby wpaść na 15 takich pomysłów dziennie. A ci artyści obnoszą się nimi na swoich wystawach".

Mam wrażenie, że słyszę to samo zdanie z ust wszystkich "obrońców wartości".

Niedawno też pewien kardynał z Watykanu potępił całą kulturę i sztukę współczesną nazywając ją "zdegenerowaną"i tu znowu to deja vu.

czwartek, 20 wrzesień, 2007

Krytykant

A najśmieszniejsze, że to zdanie prawdziwe. Tylko - by sparafrazować - na dobrze postawione pytanie Wencel udziela złej odpowiedzi...

pzodr

K

piątek, 21 wrzesień, 2007

anonim

Może jeśli ciągle z różnych źródeł słychać to samo, to warto się zastanowić, czy to nie jest zwyczajnie prawda, tylko prawda i cała prawda? Nie mówię uwierzyć na słowo, ale zastanowiść się, pomyśleć nad sobą, nad tym co się oferuje widzowi... i po co?

Oczywiście generalizowanie, charkterystyczne dla każdej, zwłaszcza krótkiej wypowiedzi, nie jest tu na miejscu, np. to co ostatnio opisał Krytykant omawiając wystawę Hirsta, nie powinno budzić negatywnych emocji nawet u kardynała... ale kardynałowie zazwyczaj mówią o dość modnym trendzie atakowania KK, a nie znając się zazwyczaj szczególnie na tym jak "zniuansowane"(śliczne słówko Krytykancie!), jest zjawisko sztuki współczesnej... cóż przesadził, trudno jednak stwierdzić, żeby się całkiem pomylił...

Nawet "alternatywa" zaproponowana np. jakiś czas temu w Pałacu Opatów w Gdańsku, przy okazji wystawy "Nowych/dawnych"(dawnych, przez małe - efekt zamierzony),

to alternatywa tylko formy, opakowania tych samych, nihilistycznych, destruktywnych, często po prostu anty-humanistycznych treści. Nerdrum malujący srające nagie kobiety,

albo "Historia sztuki" jako wir rozdrabniający wszystko i sporwadający do kupy śmieci, albo stół z hmmm.. obiadem chiba i wokół setki książek - mających pokazać jak to oczytany i z czego korzystający artysta... a wychodzi z tego taki sam śmietnik, kompletny bałagan, bo przecież nie może być tak, by całą tradycję wykorzystać, ze wszystkich trendów coś wyciągnąć, cóż za potworna himera by z tego powstała!

Albo w końcu pracownia pełna wszystkiego, ale nic o malarzu nie mówiąca, poza tym że umie rozmalować skomlikowany kompozycyjny układ... niekoniecznie ciekawie, ale rzemieśniczo, owszem poprawnie.

Czyli inne opakowanie niż w Łaźni(czasami), ale właściwie na to samo wychodzi.

Nomem omen w tej chwili w Pałacu Opatów, zobaczyć można wystwę z cyklu "Ocalić od zapomnienia" w tym przypadku z pracami prof Baryłki, nazwisko nic nie mówi? I nie dziwota, autor nie żyje, prof przestał być bo polemizował z władzą w latach 70', itp.

W skrócie - malarz realista, ale już manifest twórczy wskazuje, że realizm to pojęcie, które trzeba często wspomagać metaforą, "enklawami semantycznymi" i itp. Malarz, który przez półżycia twórczego niestety zszedł na manowce sztuki prymitywnej, niemniej, piszę bo mam ciągle w pamięci kilka portretów, niebalanych, nie nihilistycznych, symbolicznych, a nie patetycznych... rzadkość innymi słowy. Mam też w pamięci maleńkie w skali porównania z Nowymi/dawnymi, obrazki przedstawiające wnętrze pracowni... i konkluzję taką, iż czasem mniej i szczerzej znaczy ZNACZNIE LEPIEJ... A przecież prof Baryłko nie był, ogólnie rzecz biorąc twórcą wybitnym, miał wzloty i upadki... iluż podobnych twórców, a nawet lepszych, umyka nam całkiem, choćby dlatego, że jak w ogóle się o nich mówi to tak, że nie ma to oddźwięku jaki mógłby być po tekście polemicznym, który paradoksalnie więcej ludzi czyta... bo jest kontrowersyjny zazwyczaj, bo coś proponuje, z czymś dyskutuje, coś podważa, a coś innego chwali i zauważa?

A dodatkowo Krytykant ma te komentarze... jak artysta się nie zgadza, a myśli że podoła dyspucie, może próbować, i już zdaje się to raz czy dwa zdarzyło, prawda?

Piać nad czymś, tak jak rzucać w widza gównem, dosłownie i w przeności opakowania..., każdy potrafi(teoretycznie).

Mam wrażenie, że nie chcemy, aryści i krytycy, być takimi co "ujdą w tłumie", w większości... tylko jednak się wyróżnić, powiedzieć coś co uznajemy, że warto wziąść na ruszt pędzla?

niedziela, 23 wrzesień, 2007