Sztuka typu light

Banasiak
/

– Czyli co? To jest po prostu namazanie facetów na ścianie? Może jest?

– Może jest. Ja się obawiam głębszej ideologii.

Karol Radziszewski, „DOM”, Białystok, 2003 – 2004.
Karol Radziszewski, „BLOK”, Warszawa, 2002 – 2004.
Karol Radziszewski, „Gdzie jesteś”, akcja, mural, Ustka, 2004.
Karol Radziszewski, „Spróbuj tego”, performance, 2006.

Karol Radziszewski w rozmowie z Marcinem Różycem


Któż bardziej, niż Karol Radziszewski zasługuje na miano cudownego dziecka polskiej sztuki najmłodszego pokolenia? Wspomnijmy kilka faktów.


Rocznik 1980. Studia u profesorów M. Duchowskiego, G. Kowalskiego i J. Modzelewskiego – nieomal cała crême de la crême warszawskiej ASP. W roku 2001 współtworzy Latającą Galerię Szu Szu i staje się czynnym – oraz rozpoznawalnym – artystą. W roku następnym w Galerii Zakręt otwiera ciepło przyjętą wystawę pt. Co właściwie sprawia, że nasze mieszkania są tak odmienne, tak pociągające? Dyplom złożony w roku 2004, a sumujący nauki zebrane w wyżej wymienionych pracowniach okazuje się być dziełem zauważonym i docenionym. Następnie jego kariera rozwija się w tempie jednostajnie przyśpieszonym. Kolejne wystawy, sukcesy, realizacje poza granicami Polski. Głośny i pionierski artystyczny coming out. Stała obecność w mediach mainstreamowych i niszowych – i w obu wypadkach uznanie. Wkrótce Radziszewski funkcjonuje już jako swego rodzaju instytucja. Zakłada zin „DIK Fagazin”, a niedawno drugi – „VIP ZIN”. Laureat, aktywista, niewykluczone, że już niebawem postać publiczna, którą prosi się o wypowiedź na ważkie tematy. Właśnie trwa jego duża – może nie retrospektywna, ale na pewno kompilacyjna – wystawa w CSW ZUJ.


Jednak coś jeszcze wyróżnia Radziszewskiego – otóż jest to artysta kompletne nie niepokojony przez krytykę. Oczywiście nie jest to na naszej scenie żadnym fenomenem, jednak kariera Radziszewskiego jest być może probierzem dwu zjawisk typowych dla ostatnich lat: gwałtownego wzrostu zainteresowania sztuką najnowszą oraz zaniku krytyki. Radziszewski jest artystą, jakiego pragną masy – skończonym wyobrażeniem młodego twórcy początków XXI wieku. W tym świecie rzeczywistość jawi się artystycznym uniwersum, a każdy pomysł – intelektualny puzzel, błyskotliwe zestawienie kilku faktów, żonglerka kanonami historii sztuki – zamienia się zrazu w sztukę. Tę zaś można pokazać w galeriach oraz na targach, napiszą o niej dziennikarze z działu kulturalnego dużych gazet i kupią kolekcjonerzy.


Sztuka Radziszewskiego jest produktem irrealnie perfekcyjnym, czyli niejako z konieczności produktem typu light. Jak opisuje to Žižek, współczesne społeczeństwa zachodnie wykastrowane są ze wszystkiego, co niebezpieczne, a de facto nieprzyjemne, nieestetyczne, mogące zburzyć iluzję doskonałości. Stąd kawa bez kofeiny, śmietana bez tłuszczu, piwo bez alkoholu czy seks wirtualny. Dziś chcemy zjeść ciastko i mieć ciastko – doświadczyć czegoś ryzykownego bez ryzyka, upić się bez kaca. Czyż podobnie nie jest ze sztuką, która przypomina obecnie radosny lunapark, w którym nie ma już transgresji, lecz transgresja bez transgresji – sztuka gładka i okiełznana. Pozornie wywrotowa. Sztuka typu light. Radziszewski z taktyk pierwotnie ostrych usuwa kolce. Jego projekty to okazy, którym przyglądamy się z bliska, jednak bez obawy przed skaleczeniem, bo dzieli nas od nich gruba krata umowności. Obcowanie ze sztuką Radziszewskiego niestety nie grozi wypadkiem.


Krytyka towarzysząca działalności Radziszewskiego to zakrapiane tonem ciepłej aprobaty referowanie kolejnych jego przedsięwzięć. Pozostawiając te dysertacje na boku (choć w tym wypadku powtarzalność ich kształtu jest uderzająca) powiedzmy jedynie, że to, co przedstawiano zwyczajowo za zalety tej twórczości, a co stało się bezrefleksyjnie powtarzaną mantrą – „różnorodność”, „elastyczność”, „wielowątkowość” – ja mam za wady, klęskę urodzaju, niepohamowany słowotok, bezwładną gonitwę myśli, szukanie po omacku, brak spójnego, prawdziwie oryginalnego języka. Nie tylko jednak. To przede wszystkim sztuka bez właściwości. Można powiedzieć: żadna, bo każda. Za doskonała, by być prawdziwą. Wszystko jest tu na miejscu, w sztuce Radziszewskiego przeglądają się wszelkie możliwe artystyczne strategie: partycypacji, sztuki nielegalnej, sztuki lokalności, rozmaitych konceptualizmów czy sztuki społecznie zaangażowanej. Są perfekcyjnie użyte, klarowne i skończone. Jednak sięganie po klasyczne taktyki i podkreślanie, że owej klasyczności jest się doskonale świadom – to dziś za mało na ciekawą sztukę. U Radziszewskiego brakuje tajemnicy, tu wszystko wiadomo, jest lekko, łatwo i przyjemnie, to sztuka podana na tacy – jeśli kod, to złamany.


Tym bardziej warto przyjrzeć się dorobkowi Karola Radziszewskiego z należytą uwagą – poniekąd oddać mu sprawiedliwość. I odpowiedzieć na pytanie – który Radziszewski jest najbardziej szczery, w którym najmniej jest chłodnego koncypowania, a najwięcej artystycznego instynktu, iskry, nerwu i nieprzewidywalności?


Poza instytucją*

Karol Radziszewski, „Pink scotch” (w tle „Kompozycja 1”), 2007. Fot. BWA w Zielonej Górze.

Jedną z cech współczesnej krytyki jest daleko posunięta amnezja. Krytycy nie pamiętają, więc artyści powtarzają. Jednak udane artystyczne przedsięwzięcia mają to do siebie, że są elementem szerszej postawy, emanacją indywidualnego podejścia do sztuki – i dzięki temu funkcjonują w rozległym kontekście.


Karol Radziszewski eksplorację „przestrzeni pozaartystycznych” zaczął od dyplomowego tryptyku DOM – BLOK – ULICA (2002 – 2004). Z kilku powodów była to praca obiecująca. Pierwszym była elastyczność, z jaką Radziszewski poruszał się po obszarze sztuki – w wypadku świeżo upieczonego abiturienta polskiej uczelni artystycznej (i tylko jego) jest to umiejętność wysoce pożądana. Jednak istotniejszym było, że DOM – BLOK – ULICA wynikał z osobistych przeżyć, przemyśleń i obserwacji. Był to projekt szczery. Oswajanie przestrzeni za pomocą sztuki, traktowanie jej jako karty przetargowej w relacjach społecznych, wreszcie – jako spoiwo więzi z najbliższymi – to były tropy interesujące. Na tyle, by życzliwym milczeniem pominąć zdecydowanie najsłabszą i niepotrzebną część pt. ULICA.


Niestety i tym razem jedna jaskółka wiosny nie poczyniła. Dalsze projekty realizowane w przestrzeni publicznej były już tylko wyciąganiem przykurzonych strategii z rekwizytorni sztuki. To już nawet nie echa taktyk znanych od kilku dekad, ale repeta z twórczości artystów współczesnych – by wymienić choćby Pawła Althamera. Jednak to, co u artysty z Bródna jest elementem większej całości, konsekwentnym, przemyślanym i wielopłaszczyznowym działaniem – u Radziszewskiego staje się ładnie pomalowaną skorupą, bezzasadną i doraźną zabawą w sztukę.


Można bowiem wykonać mural przy współpracy z więźniami (Ustka, 2004), współpracować z grafficiarzami (Warszawa 2002 i 2004) czy dziećmi (Lille 2004) – można, bo w sztuce można wszystko. Pytanie tylko, po co się to robi dzisiaj, po raz wtóry? Jakie płyną z tego wnioski – poza wnioskami, które wszyscy świetnie znamy? Nie istnieje dla tych działań realny impuls, brakuje ewentualnych polemiki czy kontestacji, nie jest to także zagospodarowanie nowych pól. Jest za to pusta retoryka „współuczestnictwa”.


Jednak przede wszystkim brakuje mi tu głębokiego przekonania o słuszności dokonywanych aktów, substancji wypełniającej zastosowaną formułę. Ponadto odniesień szerszych, niż do siebie samych – na wykreślonej w ten sposób perspektywie brakuje naniesionego krajobrazu. To jednorazowe eskapady w rejony, które spenetrowali i zabezpieczyli inni, a zatem eskapady bezpieczne i przewidywalne. Później Radziszewski powtórzy je w rozmaitych wariacjach.


Żongler

Karol Radziszewski, „Jestem pedałem”, akryl na płótnie, 45 x 120 cm, 2005.

To, co kilkanaście lat temu dobitnie wykpił Baudrillard, a więc taktyka ironicznego (bądź nie) cytatu i/ lub trawestacji, stanowi jeden z filarów twórczości Radziszewskiego. W katalogu towarzyszącym wystawie w CSW ZUJ Kaja Pawełek ów metodę ładnie nazywa „strategią powtórzenia i reactmentu”. Czy jednak powtarzanie, przywoływanie, nawiązywanie ma jeszcze jakąkolwiek siłę? Wydaje się, że jest to metoda doskonale przebrzmiała – pierwsze strony elementarza czeladnika terminującego w warsztacie sztuki. Ćwiczenie wygląda prosto. Oto dostajemy garść danych: na przykład o obiekcie, w którym odbędzie się wystawa, specyfice dzielnicy czy ulicy, rządzącej aktualnie opcji politycznej, historii miasta, a wreszcie – kraju. Następnie siadamy przy komputerze i szukamy informacji w Google – ze szczególnym uwzględnieniem tropów artystycznych. Do tego skąpe niechby wiadomości z zakresu socjologii, historii oraz historii sztuki i już można skompilować wcale wdzięczne dziełko. Im więcej „znaczeń” (ukochana przez krytyków wartość zastępująca jakość) – tym lepiej. Takie działanie to dziś impuls, guzik, który w każdej chwili może wcisnąć artysta, a zrazu odezwie się chór egzegetów.


Jeśli więc artysta nawiązał i do Krasińskiego (Pink scotch, 2007), i do Natalii LL (Spróbuj tego, 2006), i do Fangora [Drang nach West(end) 2004], i do Winiarskiego (Kompozycja 1, 2006) – to hulaj dusza, można wszystko. Już mnożą się konteksty, warstwy i struktury, już krytyków świerzbią pióra, już można popisać się erudycją. Tym bardziej, że Radziszewski pozostawił furtkę maksymalnie otwartą: „Z pewnością nie jest tak, że ich twórczość jakoś zasadniczo wpłynęła na moją własną. (...) Zauważam, że bardziej wciąga mnie klimat, który powstał wokół tych prac, klimat dokumentacji i to, jak tych artystów dzisiaj postrzegamy”. Jak przyznaje więc sam autor – nie chodzi już nawet o parafrazę idei konstruowanych przez wspomnianych artystów, ale o samo dostrzeżenie faktu, iż funkcjonują oni jako ikony. Czyli – już nie trawestacja sensów, ale ikon, logotypów, także specyficznego entourage’u właściwego epoce. Kopia nie oryginału, ale jego symbolu. Znamy? Znamy. A może to alibi doskonałe, bo legitymizujące powierzchowność? Takie na szczęście nie istnieją. Tego zresztą użyto już po wielokroć – więc posługiwać się nim to pomysł co najmniej wątpliwy.


Raz jeszcze Radziszewski (tak, jak uprzednio, w rozmowie z Konradem Schillerem): „Wiesz, z jednej strony interesuje mnie estetyka tamtego okresu, sam klimat dokumentacji (swoje działania również poddaję stylizacji, to też jest częścią projektów - te garnitury, fryzury, aranżacje) z drugiej strony staram się odwoływać do artystów, których twórczość po prostu mnie interesuje. To taka moja prywatna reinterpretacja ich sztuki”. I można powiedzieć, że tu Radziszewski uwierzył w bajkę, która sam wymyślił. Bo przyznając, że w istocie reaguje na ikony „pozostawione” przez wspomnianych artystów (banan, czarno-białe pola, niebieski pasek), to dodaje zaraz, że „na pewno wybierając tych konkretnych twórców, starałem się znaleźć punkty odniesienia, dla moich własnych działań. Gdzieś ten dialog myślę zachodzi”. Albo więc Radziszewski zwyczajnie nie zna twórczości artystów, do których się odnosi, albo – no właśnie – nadinterpretuje sam siebie. Proszę wskazać realne związki sztuki Winiarskiego, Natalii LL, Krasińskiego czy Fangora z działaniami Radziszewskiego. One rzecz jasna nie istnieją, bo gdyby istniały, oznaczałoby to, że w sztuce Radziszewskiego odbija się cała artystyczna galaktyka. A jeśli istnieją, to na poziomie tak ogólnym, że znajdziemy je u większości współczesnych polskich twórców. Są jedynie zabawy tą twórczością – jej symbolami – prowadzące co najwyżej do konstatacji, że „dziś tak już się nie da”, „sztuka i publiczność są inne” i następuje „przesunięcie znaczeń”. Proszę wskazać, w którym momencie owa „gra” podejmowana z klasykami – ich rzekoma „reinterpretacja” – jest intelektualnie produktywna? Jakie nowe sensy i odczytania się tu rodzą, co poza czczą łamigłówką oferują te zabiegi? Gdzie skrzy się styk klasyki i współczesności? Jednak o to nikt przecież nie pyta, więc trawestacje Radziszewskeigo urastają do rangi późno postmodernistycznego traktatu o dziele, artyście i galerii. Zdumiewające, jak wiele da się wycisnąć ze zamiany blue scotch na pink.


Pedał

Karol Radziszewski, „Mężczyzna – przedmiot pożądania”, DVD, 7 minut, 2004.
Karol Radziszewski, „ Be My Fantasy”, DVD, 5 minut 33 sekundy, 2005.
Karol Radziszewski, „Fag Fighters”, fotografia, 2007.
Karol Radziszewski, „Terrorystka”, akryl na płótnie, 46 x 55 cm, 2005.
Karol Radziszewski, „Flowers 1”, druk na płótnie, 80 x 80 cm, 2005.

”Jestem pedałem”, pisze na jednym ze swoich płócien Radziszewski. „Wiemy, wiemy” – chciałoby się odpowiedzieć. Jednak tu trzeba przerwać i zapytać, czy sztuka dotykająca ważkich społecznych problemów musi być progresywna, wyrazista i ciekawa? A może wystarczy, by niosła określony przekaz, na polu artystycznym pozostając wtórną, nudną i nijaką? Innymi słowy, czy w sztuce cel uświęca środki? To temat na osobną rozprawę, jednak mówiąc jak najkrócej: generalnie sztuka zaangażowana powinna być progresywna, wyrazista i ciekawa, jednak czasami – niekoniecznie. Powinna, bowiem tylko wówczas pozostaje naprawdę skuteczną, a w tym wypadku to jej pierwsza powinność. Niekoniecznie, bowiem w młodych demokracjach (jak nasza) liczy się każdy wyrazisty gest.


Co ciekawe, Radziszewski nie proponuje sztuki zaangażowanej (np. w walkę z homofobią) par excellance, ale – by użyć słów Marcina Różyca – „nurt pedalskiej sztuki niewalczącej. Po prostu pedalskiej sztuki”. Ma to być zatem „po prostu sztuka”, z tym, że sztuka tworzona przez geja, który swojej orientacji w żaden sposób nie hamuje. Naturalnym więc, że Radziszewski maluje akty męskie, szuka erotyki na innych obszarach, niż „heteryk”, et cetera. Oczywiście artysta doskonale zdaje sobie sprawę, że polityczna jest również prywatność. Sam przyznaje, że wszystko, co polityczne, wynika z kontekstu, choć zastrzega, że jego prace zdecydowanie nie są polityczne. Powiedzmy tedy, że nie można nie docenić wywrotowego i oczyszczającego ładunku, jaki niosły pierwsze homoseksualne projekty Radziszewskiego. Chcąc nie chcąc (chyba jednak chcąc) stał się on artystą, który wprowadził tę tematykę do polskiego dyskursu artystycznego i chwała mu za to.


Tymczasem przystąpmy do przeglądu gejowskich prac Radziszewskiego jako bytów czysto artystycznych. Zacznijmy od obrazów. W wersji hetero byłyby szczytem przeciętniactwa. Oczywiście nie ze względu na to, że nawet doprowadzony do perfekcji mimetyzm nie może być dziś jakąkolwiek artystyczną zaletą – ale z powodu braku zasadności jego użycia. Tu pozwolę sobie zacytować fragment recenzji z wystawy Pedały autorstwa Karola Sienkiewicza – jedynego bodaj zbornego krytycznego tekstu odnośnie (wyimka) twórczości Radziszewskiego (pomijam zapiekły, niemerytoryczny tekścik Wojciecha Wilczyka). Skoro ktoś ujął to z maksymalną celnością i lapidarnością, nie ma potrzeby powtarzać.


Pisze Sienkiewicz: „Zaprezentowane w żoliborskim M-3 prace świetnie nadają się nad kanapy pedalskich salonów. (...) Radziszewskiemu trudno odmówić talentu i warsztatowej sprawności. Świetnie osiąga iluzję naśladowanego medium. Hiperrealistyczne obrazy do złudzenia przypominają fotografie, bez trudu odgaduje się też źródła ikonografii. (...) Chcę zwrócić uwagę, jak bardzo ludzie nastawiają się na zewnętrzność. Większość motywów pochodzi z przemielenia, z kultury wizualnej, która nas otacza – twierdzi artysta. Opowiadając o swoich obrazach Radziszewski podkreśla napięcie między treścią a formą. Trudno jednak sprecyzować, co kryje się za tym interpretacyjnym frazesem. Osobiście rzekomego napięcia nie odczuwam. Przeniesione na płótno wizerunki zaczerpnięte z kultury popularnej czy pornograficzne sceny murali to ładne obrazki do oglądania (i podniecania). (...) Naiwnie byłoby twierdzić, że fakt przeniesienia pedalskiej ikonografii na język pędzla i farb dodaje jej splendoru. Radziszewski sam zauważa, że jego obrazy są formalne, a to, co formalne zawsze jest jakoś puste”. Nic dodać, nic ująć.


Zgodzić się również muszę z Sienkiewiczem, że bezsprzecznie udanym jest bezpretensjonalny film Mężczyzna – przedmiot pożądania (DVD, 7 minut, 2004). Moim zdaniem to bodaj najlepsza praca w dorobku Radziszewskiego. Jak relacjonował sam artysta: „Któregoś razu zobaczyłem w oknie przeciwległego bloku kolesia, skinola takiego, bez koszulki. (...) Spodobało mi się to. Wyjąłem kamerkę, ustawiłem na statywie, zacząłem kręcić”. Ot, zwyczajnie. Bo i ten film ma to, czego brakuje pozostałym, matematycznym nieomal, projektom Radziszewskiego: jest niedoskonały, spontaniczny, lekki i szczery, a dzięki temu otwarty, podatny na interpretacje, choć niebędący traktatem z konkretnymi wytycznymi.


Jednak Radziszewski nie potrafi się zatrzymać. Świetny, powstały niejako „przez przypadek” film powtarza więc już świadomie, z większym rozmachem – filmuje pluskających w jeziorze nieświadomych swej seksualności chłopaków (Be My Fantasy, 2005). To, co intymne (i między innymi dlatego dobre), zamieniło się w projekt, produkt, autoplagiat. I do tego kropa nad i w postaci – cytuję tekst z katalogu wystawy w CSW ZUJ – „swobodnej trawestacji Tratwy Meduzy Gericault” (Be My Fantasy, akryl na płótnie, 2005).


Po pierwsze – ta praca to świetny przykład, jak Radziszewski posługuje się – właśnie tak – sztuką. Jest grupowa scenka w wodzie, więc w głowie erudyty zapala się lampka „Gericault”. Czemu o tym nie napomknąć, czemu nie „ubogacić” dzieła? Jest to kompletnie niezasadne i, w przeciwieństwie do jeziora, niesłychanie płytkie. Równie dobrze mogłyby być to Kąpiące się, Trzy Gracje czy co tam jeszcze. I po drugie – formalnie to fatalny obraz, ale co istotniejsze, jest to po prostu chamski pornos. I nie chodzi mi tu o zgorszenie obsceną, chcę być dobrze zrozumiany. Jeśli bowiem, jak pisze Sienkiewicz, jest to obrazek „do podniecania” – to jest to propozycja dla mało wysublimowanego pedała (tak, jak akt rodem z Bramy Floriańskiej jest propozycją dla mało wysublimowanego heteryka). Przy tak „swobodnej trawestacji” analogiczny obraz w wersji hetero zawędrowałby w najlepszym razie na wystawę Nowych Dawnych Mistrzów. Również to, że przeżegnałby się przed Be My Fantasy przysłowiowy „moher” (szukam szerszych kontekstów), to nic szczególnie ekscytującego (ani odkrywczego) – moher żegna się także przed reklamą pisma CKM. Więc mimo, że rozumiem domniemaną prowokacyjność tego przedstawienia, to jedyne, co mnie w nim zniesmacza, to kiepska sztuka.


Warto przyjrzeć się też najnowszej realizacji o wydźwięku homoerotycznym, mianowicie pokazywanej w CSW ZUJ Fag Fighters z bieżącego roku. To film i fotosy dokumentujące ekscesy wyimaginowanej gejowskiej bojówki. Widzimy bardachy, libacje, wypad na miasto z pistoletami i/ lub sprejami, et cetera. Pedalskie wyjście z podziemia, w końcu – nareszcie.


Niestety: to znowu jakość light. Bunt bez buntu, przekroczenie bez przekroczenia, satysfakcja za sprawą ersatzu. Asekuracja. Bojówka w różowych kominiarkach jest tu tylko wyimaginowana, a więc lęki pozostają nieprzekroczone, a pragnienia niezrealizowane. W tym wypadku można powiedzieć, że to źle, iż w sztuce marzenia stają się rzeczywistością. Tym razem to rzeczywistość powinna ugiąć się przed sztuką. Fag Fighters winno mieć siłę katarktyczną, natomiast jest zakładem „o przekonanie” – czyli zaprzeczeniem ryzyka. I nie twierdzę bynajmniej, że bojówka powinna działać naprawdę, jednak mniej radykalny (ze względu na zwykłe bezpieczeństwo; Fag Fighters na Legii to nie jest dobry pomysł) akt zaistnienia przerysowanej esencji „pedalskości” w polskiej codzienności na pewno udałoby się skomponować.


Malarz

Karol Radziszewski, „Bez tytułu”, akryl na płótnie, 17 x 20 cm, 2007.
Okładka „DIK Magazine”, nr. 5 12/ 06.
Okładka „DIK magazine”, nr. 3 03/ 05.

Wszystkie powyższe wątki twórczości Radziszewskiego spina niewątpliwie malarstwo. W katalogu do wystawy w CSW ZUJ Stach Szabłowski pisze, że „Radziszewski nie uprawia malarstwa, ale go używa oraz posługuje się malarstwem, a nie jest malarzem”. Skutkuje to – twierdzi Szabłowski – „tożsamością o wiele bardziej otwartą i bogatą w możliwości, niż figura tradycyjnego malarza”.


Jeśli trzymać się tego poróżnienia, to wypadku Radziszewskiego przekłada się ono na dwa rodzaje praktyk. Pierwszy – malarstwo (raczej: pędzel, farby i płótno naciągnięte na blejtram) jest narzędziem w dłoniach świadomego jego gatunkowych uwarunkowań artysty. Czyli litania: kulturowe obciążenia malarstwa, gra z malarskim medium oraz jego potocznymi wizerunkami, itepe. Drugi – malarstwo pojmowanie tradycyjnie, choć ze świadomością jego najnowszej historii. Czyli obraz to obiekt naładowany treścią i kontekstami, ale także autonomiczna plastyczna forma.


W pierwszej grupie mieszczą się zatem trawestacje stylistyk i konkretnych dzieł. Są więc rozmaite wizerunki medialne z przynależnymi im poetykami: estetyka cartoonowa, ksero, strona WWW, stary papier z albumu czy polaroid. Znowu – co dusza zapragnie, wszystko idealne i nieskazitelne technicznie. To rzecz jasna „motywy pochodzące z przemielenia, z kultury wizualnej, która nas otacza”. Pozostając przy tym, co pisałem powyżej, dodam może, że Radziszewski w swym koncepcie prezentowania malarstwa, jako medium przesyconego kulturowymi kontekstami (czy też: obciążeniami), powtarza się nieomal od czasu dyplomu. Tam nakładały się warstwy hermetycznej sztuki i – pozornie – oddalonej od niej potoczności, zwykłości, familiarności. To malowanie miało sens, było zasadne – było po coś. To przecież wówczas pojawił się charakterystyczny dla Radziszewskiego motyw arabeski. Jednak o ile w pracy DOM wiadomo było, że ta stylistyka pochodzi od ornamentalnego wzoru zasłony z rodzinnego domu artysty, o tyle później stała się ona raczej niezasadnym ozdobnikiem, wytrychem, którym można otworzyć każde drzwi. Przeniesienie do współczesnego mieszkania rodziców wzoru znanego autorowi ze starych fotografii było czymś bez mała naturalnym, trafionym, linearyzm był tam nośnikiem realnych emocji. Także obrazy „malowane przez twórcę współczesnego”, ale udające „zwyczajowe obrazy wiszące w mieszkaniach”, czy też obrazy „na zamówienie członków rodziny” były udaną – excuse le mot – grą z medium. W warszawskim bloku, do którego przeprowadził się artysta, mural w piwnicy spajał lokalną społeczność i przybysza z zewnątrz, symbolicznego Obcego (BLOK). Każda kolejna realizacja z konceptualnie traktowanym malarstwem w tle (Biuro, Zachęta, 2005) czy też w roli głównej (Portret Rodzinny, 2007) był już tylko mniej lub bardziej dosłowną repetą dyplomu, również wystawy Co właściwie sprawia, że nasze mieszkania są tak odmienne, tak pociągające? Z kolei wyzbyte treści arabeski pozostały pustym, przeestetyzowanym stemplem, który potwierdza jedynie, że „to praca Radziszewskiego”. Tu już nie może być mowy o potencjale krytycznym.


Jest w końcu Radziszewski malarzem – nazwijmy to – klasycznym. Efekty mieliśmy okazję oglądać na niedawnej wystawie UFO w warszawskiej galerii Program. Ta wystawa pękała w szwach, spod malatury wyzierała pustka i chaos. Wedle różnorakich zapewnień, swoisty bezsens tej wystawy był zaplanowany i w istocie stanowił jej sedno. Stach Szabłowski (katalog do wystawy Zawsze chciałem, ale o pokazie UFO): „Malarska „relacja” Radziszewskiego przybiera formę cyklu obrazów, wśród których spotykamy fotorealistyczne przedstawienia, nadrealistyczne wizje, abstrakcje, komiksowe stylizacje. Stylistyka obrazów z tej serii jest równie niekoherentna, jak ich źródła, rozciągające się od fotografii prasowych i filmowych kadrów, przez tradycję malarstwa nowoczesnego, aż po wyobraźnię. Radziszewski wychodzi od utrwalonych przez kino i popkulturę stereotypowych obrazów spotkania z tym, co obce i tajemnicze, aby dojść do namalowania tego, co nieznane – i do wydobycia niepokoju kryjącego się za pytaniem: co naprawdę widzimy na obrazie?” Oto, jak wysnuć tezę z niczego – po rytualnej serii pustych, okrągłych formułek, trzeba postawić nośny wniosek, w tym wypadku sugestię, że to, co widzimy na wtórnych formalnie płótnach coś jednak oznacza. Kto chce kupować, niech kupuje. Ja podziękuję.


Szabłowski pozwolił sobie nazwać malarstwo Radziszewskiego „tuymansowskim postmalarstwem”. Cóż, ów kurator słynie z interpretacyjnej dezynwoltury, jednak tu wypada już chyba powiedzieć o nazbyt głębokiej inspiracji nie tylko Tuymansem i Sasnalem, ale po prostu najmłodszym malarstwem, które wspomnianych twórców ma już za klasyków i brutalizuje ich dorobek na co drugiej akademii. W wypadku Radziszewskiego jest to kolejna opanowana do perfekcji poetyka i retoryka. I już płyną gładkie frazy o nadobecności wizerunków w przestrzeni medialnej, o tejże nadobecności świadomości, o przesycie, o nadmiarze, o tym, że widzimy jedynie cienką skórkę, a nie miąższ, i że to do niej się w istocie odnosimy, że w takiej rzeczywistości dyskursy krzyżują się, są nadto zamglone i wypaczone, że kopiujemy kopie, i tak dalej, i temu podobne. Gdzie Radziszewski dokłada coś oryginalnego do tych spostrzeżeń – formalnie czy intelektualnie – nie mam pojęcia.


Jak to elegancko ujął Marcin Krasny: „Nie wiadomo, czy UFO ma jakąś puentę. Jest raczej zbiorem luźnych wątków o fragmentarycznym charakterze, niż spójną narracją”. Mówiąc po ludzku: Nie wiadomo, czy UFO ma jakiś sens. Jest raczej zbiorem pustych obrazków bez związku, niż spójną narracją.


Wydawca

Karol Radziszewski, „Kopf”, akryl na płótnie, 81 x 60 cm, 2006.

Radziszewski jako wydawca ekskluzywnych zinów (dziś to nie sprzeczność) przekonuje mnie najbardziej. Styk haute couture, ekskluzywnych butików, przepysznych salonów i elit oraz sceny niezależnej, postpunkowego sznytu i wielkich koncernów wypuszczających limitowane adidasy projektowane przez wywodzących się z ulicy artystów – to dla tego artysty naturalne, on tu pasuje, tu nic nie zgrzyta.


„DIK” jest naprawdę świetnie zrobiony i pomyślany – i w swojej materii spotkał się chyba z dość dużym uznaniem. Nowy „VIP ZIN” jest jeszcze zbyt powszedni, by stać się prawdziwie ekskluzywną perełką. Widzimy w nim zdjęcia przedstawiające bałagan w mieszkaniu – mniemam – Radziszewskeigo i scenki z drugiego – Moniki Zawadzkiej. Na środkowych stronach ich dialog z Gadu-Gadu. Wszystko wysmakowane, niby-przypadkowe i naturalne, jednak jako forma (i formuła) już kompletnie wyeksploatowane. Znowu – kolejny dobrze znany klocek, którym Radziszewski umie się posłużyć. A jeśli chcieć widzieć w tym coś więcej, niż estetykę snapshotu à la Terry Richardson, to być może warto czytać ten mętlik jako metaforę sztuki Radziszewskiego: jako chaos wyprodukowany przez jedną tylko osobę. Może warto posprzątać już pokój?


Karol Radziszewski często powtarza, że traktuje „DIK Fagazin” jako kolejne artystyczne medium. Za nim powtarzają to zachwyceni krytycy – jakby nigdy nie mieli tego magazynu w rękach. A może jest odwrotnie? A może Karol Radziszewski to sztukę traktuje, jak life style’owy niezależny magazyn na wysokim poziomie (czy też art zin, zwał jak zwał)? Ściśle – konceptualny magazyn z dużym ładunkiem sztuki i mody, perfekcyjny edytorsko, nowatorski, świeży. Raczej ładny przedmiot, niż zbiór artykułów. To tu jest miejsce na zgrabne pomysły, subtelne konstrukciki, gierki, aluzje, błyskotliwe zestawienia, przesunięcia znaczeń, reprodukcje prac znanych artystów z domalowanymi wąsami, poetykę radical chic i przeestetyzowany homoseksualizm. Bo dziś chyba zbyt wielu artystów myśli, że tym miejscem jest pole sztuki. Więc może Radziszewski – artysta powinien oddać trochę energii Radziszewskiemu – redaktorowi naczelnemu? By tak rzec: niech „DIK” spuchnie.


Ciąg dalszy

Karol Radziszewski, „3 Cocks”, akryl na płótnie, 30 x 40 cm, 2006.

Nadszedł czas na pytanie zasadnicze, czyli – co dalej? Radziszewski ma 27 lat i dorobek godny Picassa. Wiadomo, że wszystko umie i wszystko może – i sporo drzwi stoi przed nim otworem. Jest doskonałym producentem artystycznych „projektów”, na które niewątpliwie znajduje zapotrzebowanie. To sztuka z kilkoma co najmniej atestami. Jest dyskursywna, świadoma siebie, późno postmodernistyczna, grająca konwencjami, eklektyczna, gejowska, miejska, hedonistyczna, dandysowska. Doskonały miks offu i mainstreamu. Spodoba się bezkrytycznemu krytykowi i ukulturalnionemu licealiście bez własnego zdania (nic mu nie ujmując). Zafunkcjonuje na stacji metra i w prywatnym mieszkaniu. Jest w niej miejsce na rodzinę, religię i „street”. Jest sztuką idealną – sztuką bez sztuki w czasach krytyki bez krytyki. Sztuką typu light.


Szkoda, że krytycy poskąpili Radziszewskiemu swych talentów, szkoda, że nikt nie próbował wskazywać gdzie jego poszukiwania okazują się owocne, a gdzie raczej jałowe, które ścieżki powinien karczować, a które to ślepe uliczki. Szkoda, że miast pisać o pracach Radziszewskeigo, krytycy dopasowywali doń teorie, które dopasować się dało. Bo o wszystkim można napisać pięknie, jednak – powtórzmy za Žižkiem – pięknie i idealnie rzadko znaczy prawdziwie.


*Celowo pomijam tu Latającą Galerię Szu Szu, traktując ją jako nierozerwalną wypadkową talentów trzech osób.

Komentarze (29)

Wojciech Kozlowski

Coz, dobrze jest poddac analizie, nie przecze. Wazne jest przy okazji precyzyjne podawanie zrodel. Zdjecie nr 5 jest z wystawy pt. "Struktura faktu artystycznego" w galerii BWA w Zielonej Gorze. Mysle, ze to wazna informacja, zwazywszy na jej kontekst geograficzny i kulturowy. Z tekstem nie polemizuję, bo tak wielowatkowy. Dla mnie niezmiernie istotny jest fakt, ze Radziszewski wie, w jakim kontekscie umieszcza swoje prace. A to dzis b.duzo. Wojciech Kozlowski

wtorek, 22 maj, 2007

Krytykant

serdecznie przepraszam za to jakże istotne uchybienie. już zmieniłem.

jeśli ktoś pragnie jeszcze podania źródeł zdjęć, mogę każdorazowo podawać adresy stron, na których je wygrzebałem, choć przyznam, że nie spotkałem sie dotąd z podobną praktyką.

no i szkoda, że Pan nie będzie polemizował - polemika z Panem to zawsze ogromna satysfakcja. Weźmy choćby to, co Pan napisał - dla mnie to absolutny elementarz, a nie "bardzo dużo".

łączę pozdrowienia

K

wtorek, 22 maj, 2007

anonim

Panie Kubo. Znow manipulacja. Kiedyz Pan zrozumie, ze Panskie taktyki sa prostackie i łatwe do obnażenia. Cytuje Pan czyjes słowa tylko po to, by wylać na Radziszewskiego troche kwasu a przy okazji zrobić swoje czyli spróbowac zdezawułować jego twórczość. Mam nadzieje, że sięgnie Pan to pierwszego lepszego podręcznika o manipulacji i zaniecha tych maluczkich praktyk. Poza tym pozwala Pan sobie na zbyt dużo w swoich słowotokach. To nie przystoi. Dobry krytyk nie rości sobie prawa do stawiania gotowych odpowiedzi a jedynie uczula, pobudza do myślenia. Pana tekst w warstwie językowej zaliczyłbym raczej do tekstów propagandowych, wychodzących spod pióra pismaka na usługach jedynie słusznej idei. Chcialo by sie rzec, jedynie słusznej Galerii. Mieliśmy z tym do czynienia w PRL. Liczę, że może kiedyś zapoda sobie Pan tą gorycz i żółć a nam zaprezentuje krytykę stymulująca do myślenia a nie do refleksji nad korupcją intelektualną :dyżurnego, naczelnego krytyka kraju"

środa, 23 maj, 2007

anonim

"tę gorycz" a nie "tą gorycz"

środa, 23 maj, 2007

anonim

moim zdaniem, diagnoza krytykanta jest trafna.

p.s. do pierwszego anonimowego ze środy: dezawuować!

środa, 23 maj, 2007

Krytykant

Ja tylko w kwestii technicznej.

Na zarzuty w stylu "wylać kwas", "maluczkie praktyki", "pismak" i "żółć i gorycz" - z moralistycznym pouczeniem w tle - już nie reaguję. A kasować nie ma co, bo zaleje nas powódź oskarżeń o "cenzurę".

Proszę więc uniżenie o merytoryczną dyskusję - bo i chyba jest o czym.

pozdrawiam,

K

środa, 23 maj, 2007

anonim

Krytykant nie moze przebolec ze sam nie zostal artysta choc wiemy chlopie zes probowal.Ale co to bylo... istny smiech.

środa, 23 maj, 2007

anonim

Skoro pokolenie softu, to i sztuka light.

środa, 23 maj, 2007

anonim

ja uważam, że sztukę light można tworzyć celowo i jest ona wartościowa; ten artykul do mnie nie przemawia; poza tym jest mało obiektywny; za dużo tu wartościowania , jednoznacznie negatywnych ocen Radziszewskiego; ujawnia to złe intencje krytykanta i nie tworzy nowej jakości

środa, 23 maj, 2007

anonim

Krytykancie,

szczere gratulacje. Naprawde celny i blyskotliwy tekst. "To sztuka z kilkoma co najmniej atestami. Jest dyskursywna, świadoma siebie, późno postmodernistyczna, grająca konwencjami, eklektyczna, gejowska, miejska, hedonistyczna, dandysowska. Doskonały miks offu i mainstreamu."

Doskonałe, z tym, ze slowo "sztuka" zastapilabym slowem "tworczosc".

pozdrowienia.

środa, 23 maj, 2007

anonim

to nie tapeta tylko zasłona

środa, 23 maj, 2007

Krytykant

A 3 od końca:

Będę obstawać, że jest jednak merytorycznie (choć może nie "obiektywnie"). Jesli zaś gdzieś jest goręcej, to raczej przy opisach właściwości "sztuki light" jako takiej (nie odnoszących sie bezpośrednio do prac KR). Co do "złych intencji", to Pan/i wybaczy - nie podejmę tego wątku. Ale może zwrot "za dużo tu wartościowania" i słowo "artykuł" Pana/ią zdradza - to krytyka, a nie chłodna relacja; mój punkt widzenie

A2:

Dzięki

A3:

Racja. Już zmieniam. Mogę sie tylko tłumaczyć, że miałem w pamięci realizację KR - ściany pomalowane ornamentalnie "jak tapeta"...

pozdr

środa, 23 maj, 2007

anonim

Szanowny krytykancie, w pełni się zgadzam z Pańską opinią, która może nie dosłownie, ale brzmi:że twórczość tego artsty jest zaplanowana i obliczona matematycznie na "sukces". Ale może taki biznes plan - który jest nieodzowny w naszych czasach XXIwieku jest również potrzebny młodym artystom. Chłopak (27 lat?) potrafił ze swojej inności uczynić atut. Krzyczy ja nie mam już problemów!!!, a mogę zrobić na tym karierę. Fakt głupi to on nie jest.Zdolny chyba też, aczkolwiek jego sztuka do mnie nie przemawia, ale może przemawia i pomaga tym wszystkim, którzy są inni- nieszczęśliwcom, którzy muszą z różnych powodów ukrywać swoją inność. Artyści okazuje się mają lepiej niż inne grupy zawodowe. Sztuka może służyć - okazuje się w różny sposób także jako forma psychoterapii jej twórcy i odbiorcom. Prawie jak sztuka użytkowa. to tylko żart. Jeden z dyskutantów zarzuca Krytykantowi manipulacje, to trochę śmieszne, ponieważ prawie każda krytyka jest manipulacją jedni próbują przekonać drugich do swojej opinii, uzywają i posługują się wieloma argumentami-takie życie. Według mnie Krytykant zasługuje na dobrą wódkę od autora wystawy, przecież Ten próbuje Mu pomóc,zaleca zaczekać i zastanowić się nie nad sobą ale swoją twórczością. z powazaniem K.K

środa, 23 maj, 2007

Krytykant

W żadnym razie moja opinia ani dosłownie, ani aluzyjnie, nie brzmi: "twórczość tego artsty jest zaplanowana i obliczona matematycznie na 'sukces'".

Nie uważam również, że to jakikolwiek

"biznes plan", z kolei analiz psychologicznych staram się mimo wszystko unikać ("Krzyczy ja nie mam już problemów!", "nieszczęśliwcom, którzy muszą z różnych powodów ukrywać swoją inność").

Innymi słowy, powody twórczości KR są około-artystyczne, wyłożyłem je dość wyraźnie. Nie uważam więc, by KR był cynikiem - co jest brzydkim nazwaniem tego, co Pan/i nazwał/a ładnie.

warto zerknąć tu:

http://flaneriaa.blox.pl/

i przeczytać/ obejrzeć najnowszą notkę.

pozdrawiam

K

czwartek, 24 maj, 2007

anonim

porównajcie sobie gejowskie pismo "butt" i "dik'a" KR, i znowu jakieś podobieństwo i to mocne, dik jest tak samo składany i zawartość podobna, a do tego dik'a składa super oryginalna monika zawadzka która się procesuje z gurowska o plagiat.

tak jak w projektach artystycznych KR może powiedzieć , ze świadomie nawiązuje do jakiegoś artysty i pokazuje atmosferę tamtych lat czy tam coś jeszcze innego do czego nawiązuje, to przy takim diku to taka zrzyna!. wiem ,ze ludzie z butta są zażenowani podobieństwem. mało kreatywny jak na młodego artystę.

czwartek, 24 maj, 2007

kuba

z kontekstu wnioskuje, ze 'super oryginalna' ma byc ironiczne i mam wrazenie, ze cos sie komus powaznie miesza.

historie moniki zawadzkiej i malgorzaty gurowskiej przeczytacie tutaj:

http://www.obieg.pl/cal2007/07051003.php

dla mnie sprawa jest prosta. smutna, ale prosta.

czwartek, 24 maj, 2007

anonim

mnie sie u Radziszewskiego podoba, że wprowadził do sztuki zagadnienie tożsamości aby następnie pokazać w jaki spoósób tożsamość może rzutować w działaniu artystycznym na symbole kulturowe, jej wytwory, różne pojęcia takie jak erotyka, rodzina, religia; Radziszewski pokazał także socjologiczne uwarunkowania nowoczesności, giddensowskiej konstrukcji ja, która współcześnie jest refleksyjną strukturą czasem wykluczających się układów, w jakich funkcjonuje człowiek. Autora wpisu odsyłam do książki A. Giddensa "Nowoczesność i tożsamość". Perspektywa Ja jest w twórczości Pana Karola szczególnie istotna. Niestety językowa gimnastyka autora chyba niepozwoliła na umieszczenie twórczości artysty w szerszym kontekście; zamiast tego mamy tu hermeneutyczne popisy, któe niczego absolutnie nie wnoszą i mają na celu raczej wpłynąć na czytelnika niżli pomóc mu w intepretacji. Cóż - człowiek ma szansę uczyć się przez całe życie - może wiec krytykant sięgnie do literatury dalece wykraczającej poza kanon humanistyki rozumiejącej, w nauce już dawno odrzuconej. Być może świeże spojrzenie wzbogacone o osobistą refleksję, pozwoli dostrzec mu wartość, która moim zdaniem przysługuje pracom Radziszewskiego. Ciekawym jest, że autor pominął także film +/-, który jest integralną częścią wystawy, i który doceniony został przez grono krytyków. Rozpatrywanie tej wystawy z pominięciem jej strukturalnego charakteru jest wg mnie aktem ignoracji. Pomijanie tego filmu, będącego jej integralna częścią jest zaś aktem manipulacji. Takie jest moje zdanie i jak widze, nie jestem osamotniony w tej opinii.

Pozdrawiam i gratuluje giętkiego pióra. Szkoda tylko, że forma przysłania treść. Cała konstrukcja noty ma zaś na celu wpływ na postawę czytelnika względem artysty . Nie stanowi natomiast wkładu w intepretację. Moim zdaniem tego krytyce jako dzialalnosci naukowej, nie zaś obliczonej na poklask publicystyce, robić nie wolno.

czwartek, 24 maj, 2007

Krytykant

Przede wszystkim dzięki za ciekawy wpis.

Dużo poruszonych wątków, aby dojść do porozumienia trzeba by pewnie zacząć od wielkiego wybuchu... Ponadto, jeśli ja mam giętkie pióro, to Pan mi w niczym nie ustępuje. Do rzeczy.

Po pierwsze - odnosi się Pan do jednego tylko wątku twórczości KR. Ja też uważam, że jest on - obok działalności na polu wydawniczym - najbardziej owocnym. Napisałem dokładnie to, co Pan - że chwała mu za wprowadzenie do polskiej sztuki tego dyskursu. Pan ujął to nieco szerzej: „(KR) wprowadził do sztuki zagadnienie tożsamości, aby następnie pokazać w jaki sposób tożsamość może rzutować w działaniu artystycznym na symbole kulturowe, jej wytwory, różne pojęcia takie jak erotyka, rodzina, religia”. Bądźmy jednak poważni - meritum pozostaje bez zmian.

Tym samym pisze Pan o jednym wątku z mojego tekstu, jako o całości, a jednocześnie pomija, że napisałem to, co ma Pan za ważne - co z kolei produkuje Panu „amunicję” i dezawuuje mój wpis. Cóż za gimnastyka! ;-)

Po drugie - nie chcę „pomagać w interpretacji”, chcę przedstawić swoje zdanie i najchętniej skontrować je z innymi.

Pan uważa, że forma przesłania u mnie treść, co oczywiście także jest retoryczną sztuczką. Nie jest to chłodny naukowy język - zgoda. Nie miał być, to nie laboratorium. Ale argumenty są rzecz jasna merytoryczne, choć w innym pływają sosie, niż naukowa rozprawa. Czyli - znowu - to Pan zagrywka retoryczną przesłania fakty. ;-)

A jednym z moich argumentów jest taki, że dziś krytyka zbyt łatwo sprowadza się do dopasowywania rozmaitych teorii (np. dot. tożsamości) do danych prac. Czyli krytyk często uwzniośla prace marną, ale podległą interpretacji - chłonną. Im bardziej elastyczną, płytką, ślizgającą się po temacie, jednak w widoczny sposób dotykającą go - tym lepiej. Jeśli śledzi Pan teksty rodzimych autorów, z pewnością zauważy Pan tę tendencję. Polityczność to dziś swego rodzaju sztampa, z której - nie twierdze, że z wyrachowania - korzystają miałcy twórcy. W ten zaś sposób to, co stanowiło o sile tego „gatunku” i sile jego odczytań zamienia się w karykaturę, przeciwieństwo krytyczność, balon bez powietrza. Co z kolei prowadzi do stanu, w którym sztuka to zoo z bezzębnymi zwierzętami w klatkach. Zaś krytyka sprowadza się do dokarmiania i sympozjów w klimatyzowanych salach na terenie zoo - czyli Pańskiego ideału. ;-))

Zaś samo zoo pozostaje de facto bez wpływu na to, co na zewnątrz - na kulturę i świadomość społeczną. O tym jednak też pisałem w tekście - przecież do tego odnosi się tytuł. Pisze Pan, że mój tekst „nie stanowi wkładu w interpretację.” I tu jest chyba fundamentalna niezgoda. Moim zdaniem to większość tekstów odnośnie KR jest o samych sobie, a nie o jego pracach - w najlepszym razie są to ciekawe rozprawki, choć tez już raczej nudne i wtórne intelektualnie. Więc jeszcze raz - proszę spróbować, może znajdzie Pan w moim tekście kilka merytorycznych propozycji i kilka polemik z powszechnym odczytaniem prac KR.

Po trzecie - znów Pan przeinacza pisząc, że pomijam jakieś prace (?) i że piszę o jakiejś wystawie (???). Proszę odnosić się do tego, co w tekście, a będzie nam łatwiej dyskutować. :-)

Wystawa w CSW ZUJ to tylko okazja dla tego wpisu, co podkreśliłem na wstępie. Pisząc - „Rozpatrywanie tej wystawy z pominięciem jej strukturalnego charakteru jest wg mnie aktem ignorancji. Pomijanie tego filmu, będącego jej integralna częścią jest zaś aktem manipulacji” - albo sam Pan manipuluje, albo nieuważnie czyta. Pomijam szereg innych prac KR, nie tylko +/-.

W końcu - inaczej chyba traktujemy krytykę. Tu odsyłam do wcześniejszych postów, nie chcę znowu zanudzać stałych czytelników. Najkrócej powiem, że jest to także wyrazisty język, który prowadzi do polemik. Bo krytyka jest w impasie właśnie dlatego, że nie krytykuje, a opisuje bądź - tu ukłon w Pańską stronę - snuje refleksje dookoła dzieła. Co też jest ciekawe, ale tylko wówczas, gdy istnieją inne formuły. Z przymrużeniem oka można powiedzieć, że mamy w Polsce postkrytyczność tak, jak istnieje postpolityczność. W tej zaś mieści się również nadużywanie filozofii „osobistej refleksji”, jak i niwelowanie różnic.

A co ma do tego wszystkiego fakt, że zgadza się Pan z Giddensem, iż „konstrukcja ‘ja’ jest refleksyjną strukturą czasem wykluczających się układów, w jakich funkcjonuje człowiek” - nie ma pojęcia. Rozumiem natomiast, że książka nie ostygła jeszcze po lekturze, chętnie zerknę. ;-)

z należytym szacunkiem dla giętkiego pióra pozdrawiam serdecznie,

K

czwartek, 24 maj, 2007

anonim

zawsze kiedy czytam krytykę Krytykanta mam wrażenie że jest na tropie czegoś bardzo ciekawego. Krytykując faktycznie nie "nadużywa on filozofii „osobistej refleksji”, i nie niweluje różnic".Szkoda, że kiedy chwali (naszczęście rzadko) jest dokładnie odwrotnie i trop się gubi.

piątek, 25 maj, 2007

anonim

Chwalić zawsze najtrudniej ;)

Wszak chwaląc, trzeba powstrzymywać swoje wrażenia, widzimi się, itp., a to wieje nielubianym przez szanownego Krytykanta "laboloatorium" analitycznym. Co do pojawiających się zarzutów o nadmierną krytyczność, hehe, dobrze, że ja nie mam swojego bloga, chyba by mnie przeciwnicy analizy i swojego zdania o sztuce współczesnej, spalili na stosie ;))) pozostaje życzyć Krytykantowi cierpliwości i odporności, bo choć nader żadko pisze tak, że nie można by z nim polemizować, to jego prywatny blog(a nie strona jakiejś "jedynie słusznej galerii" jak ktoś napisał), i wypada to uszanować - pisząc merytorycznie/vel/grzecznie/vel ogólnie i z umiarem/vel/wcale, po drugie, jakoś dotąd udaje mu się komentując komentarze, unikać zadęcia, co nie jest częste, choć czasem nie odpowiada hihi, na przyznam, przydługie parafrazy swoich tekstow ;) Pozdrawiam.

piątek, 25 maj, 2007

anonim

Krytykant jest mistrzem dyskusjii a ta jak wiadomo polega na tym, że każdy pozostaje przy swoim zdaniu:)

Swoją drogą przekonanie innych do własnych racjii odbywa się zwykle na drodze uporczywego powtarzania, dlatego wkrótce należy się spodziewać krytyków pojmujących krytykę podobnie do autora bloga. czekam z niecierpliwością. oddzielić ziarna od plew!

ciekawe tylko, że na szczytach panuje spokój... czy to znaczy że obecnie nie docierają tam kiepscy artyści?? jakiś mechanizm działa czy nie działa??

pytania te jednak są zupełnie bez sensu

zaczynam się uporczywie powtarzać

pozdrawiam

anonim

sobota, 26 maj, 2007

+/-

nie wiem, czy mam giętkie czy twarde pióro, ale na pewno mam wątpliwości dotyczące wpisu o Karolu Radziszewskim. Z jednej strony zgadzam się, że nadprodukcja, rozwadnianie i lajtowość ogólna są u niego porażające momentami. Z drugiej prace niektóre mają w sobie moc przyciągania i błysk geniuszu - jak pominięty film +/- czy przywołany film z robolami i skinem w oknie. Postawę tego młodego artysty z pewnością charakteryzuje rozproszenie raczej niż wnikliwość obserwacji, ale jednak +/- potwierdza autentyczność jego działań. Słowo daje, że po przeczytaniu rozmowy z Ziółkowskim mam wrażenie, że tam to jest dopiero lajt (okropna kategoria mierzenia artystów swoją drogą, wręcz uwłaczająca krytykantowi)! Zatem dlaczego KR czy Kopik to quasi-artysci czy też pozór artystów (pozerzy?), a np Simon czy Ziółkowski to artyści prawdziwi, głębocy, heavy-artyści? nie znajduję w tekstach krytykanta żadnych poza czysto subiektywnymi ocen. to nie jest zarzut, bo na tym opiera się krytyka. tylko ten autorytarny ton sprawia, że zdania zaczynają ważyć coraz więcej i stają się tak dyskusyjne i kłopotliwe, a dla artystów wręcz nie do przyjęcia.

ps

"Krytykant jest mistrzem dyskusjii a ta jak wiadomo polega na tym, że każdy pozostaje przy swoim zdaniu:)"

oczywiście dyskusja polega na zgoła czym innym - na dojściu do wiedzy, porozumienia i zrozumienia - inaczej mamy do czynienia z monologowaniem, perorowaniem i próbą narzucenia własnych ocen innym. to bynajmniej nie jest oddzielenie ziaren od plew, tylko wykluczenie tych co nam się nie podobają na rzecz tych, których lubimy, swojaków. mi jeden krytykant wystarczy i wcale nie czekam aż się rozmnoży na kolejnych blogach.

sobota, 26 maj, 2007

Krytykant

+/-:

Nie wiem, jak Panu wytłumaczyć, że jednak pojawiają się w moich tekstach argumenty merytoryczne. I odnośnie Simona, i Kopika, i KR. To znaczy - staram się tłumaczyć dlaczego mam takie, a nie inne zdanie na taki, a nie inny temat.

Wiem natomiast, że po raz kolejny staje na tym, że jestem "mistrzem dyskusji" - co, niestety, oznacza dyskusji koniec. A szkoda, bo z mistrzem mogłaby być interesująca.

A o co chodzi z tym wywiadem z JJZ? Ja tam - z tego, co pamiętam - nic nie mierzę, a pytam. To nie jest tekst krytyczny.

No nic. Pozdrawiam i liczę na kolejne wpisy - przy minimum dobrej woli do szukania argumentów. ;-))

Ah, jeszcze jedno - błysk geniuszu w "+/-" ???!?!?!?!?!?!? Stanowczo mamy rozbieżne zdania nt. sztuki/sztuki KR... :-))

+++++++++++++

Anonimy:

Dzięki za ciepłe słowo.

Co do "chwalenia" - proszę mi wierzyć, że bardzo chciałbym, aby pojawił się młody, posługujący się całkowicie oryginalnym językiem, kompletny artysta/tka.

pozdr

K

niedziela, 27 maj, 2007

Kasia

Radziszewski jest wytwórcą wybitnie wtórnym popowym.

poniedziałek, 28 maj, 2007

anonim

trafnie. zreszta - pomijajac to czy samemu sie lubi ta czesc kultury czy nie - radziszewskiemu wychodzi najlepiej styk haute couture/sado-maso/mainstream.

proponuje wszystkim powyzej: umowmy sie, ze to bedzie taki polski Houellebecq. Nie?

sobota, 16 czerwiec, 2007

Krytykant

Oj, nie, nie!

poniedziałek, 18 czerwiec, 2007

wp

Świetny tekst krytyczny! Ale okazuje się, że nawet twardy DIK nie jest oryginalny! To raczej żenadowa podróba holenderskiego pisma pedalskiego BUTT (zajebistego z resztą) i zine'ów nowojorskiego (z Brooklynu) gejowskiego fotografa Paul'a Sepuya: "SHOOT: This is a Magazine" i pisma "They Shoot Homos, Don't They?" (http://www.theyshoothomosdontthey.com/). Więc nawet na tym polu Karol Radziszewski jest EPIGONEM. I jeszcze jedno: idea filmu "+/-" wcale nie jest oryginalna (odsyłam do roku 1961 i francuskiego filmu "Cleo od 5 do 7"!!!). Pozdrą!

sobota, 23 czerwiec, 2007

Pawel Kubara

witam,

jezeli zechcial(bys) otrzymac wyjasnienie miast rzucac falszywe oskarzenia, przeslij mi swoj e-mail na adres pkubek@op.pl

rozwieje Twoje watpliwosci. Byc moze w przyszlosci zaniechasz gloszenia publicznych klamstw. Nie zadko taka praktyka konczy sie na wokandzie.

Nie zamierzam o tym dyskutowac na forum bo nie tego dotyczy; udzial DIKa w wielu miedzynarodowych przedsiewzieciach nie potwierdza Twojej opinii. A tak by the way to DIK jest prezentowany obok Butta czy Fantastic Man w Bilbao, gdzie wymienia sie go posrod najlepszych magazynow tego typu. Jesli zas chodzi o They Shoot homos to chlopaki sa naszymi znajomymi i zaczeli wydawac swoj zin rowno z nami. Nie wspomne juz o tym, ze jest kompletnie inny, moze wez najpierw do reki zanim zaczniesz wypisywac tu jakies bzdury

Krytykant

Witam

(przepraszam, że tak późno, dopiero zobaczyłem)

A więc - nie chciałem zabierać głosu nt. Dik-a ponad to, co w tekście (czyli pochwała), bo nie jestem tytanem w tej materii.

Wiem natomiast, że 1 nr. był zamierzonym hołdem dla BUTT-a i teraz chciałem to wyraźnie pokreślić (nie wspomniałem o tym w tekście). Wszelkie nieporozumienia co do oryginalności DIK-a wynikają więc chyba z a) niezrozumienia natury owej "jedynki" i b) nieznajomości numerów pozostałych

ślę pozdrowienia, a jeśli coś pokręciłem - proszę poprawiać

K

sobota, 21 lipiec, 2007