Sercem i głową

Banasiak
/

Czucie i wiara silniej mówi do mnie

Niż mędrca szkiełko i oko

Martwe znasz prawdy, nieznane dla ludu,

Widzisz świat w proszku, w każdej gwiazd iskierce;

Nie znasz prawd żywych, nie obaczysz cudu!

Miej serce i patrzaj w serce!



Serce Agaty Bogackiej (Raster, do 23 grudnia) i Nie ma dnia bez kreski/ Nulla dies sine linea Ani Okrasko (Galeria Klimy Boheńskiej, do 5 grudnia) warto zestawić z tego choćby powodu, że są to wystawy prezentujące diametralnie różne podejście do sztuki. To awers i rewers – poetyki tak różne, jak to tylko możliwe. Podobno pełnia to dopełniające się przeciwieństwa, zatem jedna metoda będzie tu podbijać drugą – i odwrotnie.


Sercem

Agata Bogacka, „Zostać tu (1)”, akryl na płótnie, 180 x 160 cm, 2006. Fot. Raster.
Agata Bogacka, „Ucieczka”, c-print, 24 x 30 cm, 2006. Fot. Raster.

Agata Bogacka skończyła wydział grafiki warszawskiej ASP w roku 2001, a już 2002 przyniósł sukces – kilka ważnych wystaw z Rzeczywiście, młodzi są realistami w CSW ZUJ i Rowelucją w Rastrze na czele. Bogacka niewątpliwie skanalizowała pewne tęsknoty i emocje – nazwijmy ich – młodych ludzi z wielkich miast, którzy właśnie wkraczali w dorosłość. W tym sensie malarstwo Bogackiej było refleksem konkretnego momentu dziejowego – było na czasie, mocno umocowane w „tu i teraz”. To dobrze, jednak malarstwo popularnej warszawianki zawsze miałem za niedokończone – niepełne. Było prywatne, osobiste, emocjonalne – ale nie dość. Granica pomiędzy banałem a wielkimi słowami (samotność, egzystencja, miłość) była niebezpiecznie zatarta. Forma: o tyle świeża, o ile w jakiś sposób toporna, nużąca. Innymi słowy – egzegezy krytyków zapowiadały rewelację, jednak po zderzeniu z faktami znać było chwilową przewagę słów nad obrazami: wokół słów można snuć obrazy, wokół obrazów – już nie.


W 2004 roku malarstwo Bogackiej zmieniło się – zniknęły kontury, obrazy nabrały lekkości i niejednoznaczności. Szyderstwa – „a cóż to za zmiana?” – były bezsensowne o tyle, o ile w tym wypadku trudno o inną. To była rewolucja małych kroków. Jednak mnie te prace nadal nie przekonywały, choć czuć było progres. Ta sama mantra o samotności i seksie w wielkim mieście plus trochę ciepła za sprawą obrazów z rodziną i macierzyństwem w tle – także podszytych melancholią. Młodzi zaczęli rodzić dzieci – to na pewno. Jednak liryczny zazwyczaj opis – reprodukcje nawet – znów robił większe wrażenie, niż oryginały. W każdym razie – na pewno nie rewelacja.


Jest w końcu Serce – niemal 3 lata po Najkrótszej drodze do domu. Samotność jeszcze bardziej dojmująca, chłód jeszcze bardziej przenikliwy, jednak forma coraz mniej dosłowna. O ile w prywatnym rankingu Bogacką – jako permanentnie niedokończoną – spisałem na przysłowiowe straty, o tyle reprodukcje z Serca, które zobaczyłem w prasie mile mnie zaskoczyły. Teksty moich ulubionych krytyków również – pominąwszy poetyckie opisy stanów depresyjnych, łatwo można było z nich wywnioskować, że coś się w malarstwie Bogackiej zmieniło. Czyżby artystka dogoniła w końcu domorosłych literatów i wzruszy mnie tak, jak zwykłem łkać przy lekturze katalogów z jej wystaw? Jakie jest serce Agaty Bogackiej na jesieni roku 2006? Czy krwawi – jak niegdyś? Owszem – ale krew ścieka tak, jak ściekała ze srebrnej tacy, na której podano Salome głowę Jana Chrzciciela. Ponadto artystka eksperymentuje z samą materią płótna – dziurawi je, przebijając umowność i sugerując, że płaszczyzn jest więcej, niż tylko te utkane z akrylu. I dobrze, bo daje to dużo świeżości. Jednak kontury (samotnych i wyalienowanych) postaci przebijające spod gładkiej jak stół malatury są już chwytem nieco infantylnym. Co za dużo płaszczyzn, to niezdrowo.


Zatem – znowu jest dobrze, ale nie do końca. Być może progres Agaty Bogackiej postępuje bardzo wolno, wszak dysponuje ona ograniczonymi środkami wyrazu. Jeśli jednak zawsze czegoś mi w tym malarstwie brakowało, to dokręcenia śruby do końca. I nie chodzi o rzeczowniki będące ekwiwalentem słowa „emocja” – żar, pasja, szał, ekstaza. Wszak emocje Bogackiej to emocje z krainy wiecznego lodu. Idzie mianowicie o to, że forma zawsze przegrywa tu z treścią. O centymetry – ale przegrywa. Jeśli smutek – to niech będzie bezbrzeżny. Jeśli ornament – to niech na płótnach wije się plątanina włosów, niech gałęzie drzew stanowią strukturę więcej niż ażurową. Wiem, że trudno pożenić arabeski z ascetyczną formą, jednak przykład Serca pokazuje, że jest to możliwe. Choć nie do końca.


I jeszcze uwaga czysto techniczna – nasi krytycy zwykli pisać panegiryki, artyście próżno w ich tekstach znaleźć nietrafionej niechby porady. Pokuszę się zatem o jedną: być może tym, co sprawia, że obrazy Agaty Bogackiej nie mogą przekroczyć bariery, za którą zanurzylibyśmy się w nich całkowicie, jest – po prostu – ich format. One są zwyczajnie za małe; i bardzo szybko kurczą się jeszcze bardziej – do formatu salonowej ozdoby. A gdyby tak pokusić się o 3 na 4 metry – wielkie figury i pustynie jednolitych kolorów? Ale to już nie obok stołu do piłkarzyków, krzeseł, kanap, stolików, popielniczek, rozmaitych szpargałów i kieliszków, a w laboratoryjnym białym kubiku o wysokim stropie – galerii zionącej chłodem. Ja rozumiem, że kontrasty to fascynująca sprawa (knajpa i galeria), ale czy aby na pewno potrzebna obrazom Agaty Bogackiej?


Głową

Obrazy Ani Okrasko z cyklu „Nie ma dnia bez kreski/ Nulla dies sine linea”.
Wypisane długopisy. Fragment „Nie ma dnia bez kreski/ Nulla dies sine Linea” Anny Okrasko.

Start Ani Okrasko również był fajerwerkiem. Podobnie, jak Bogacka, młoda (studiująca jeszcze) artystka skanalizowała bardzo konkretne emocje. Uderzyła w czuły jak się okazało punkt. Trafiła w dziesiątkę. Wystawa Malarka – żona dla malarza (koniec roku 2003) dała warszawskiej ASP świeży powiew, sztukę bezpretensjonalną, mentalnie i realnie (pomalowany na różowo korytarz) zmieniającą akademicką, zatęchłą przestrzeń. „Oklaski dla Okraski!” – kończył entuzjastyczną recenzję Stach Szabłowski. Czyż początkująca artystka może dostąpić większego zaszczytu? Niewątpliwie trudno o lepszy debiut. Dyplom (grudzień 2004) zdyskontował ten sukces, następną była już wystawa pod kuratelą Rastra (Umowa o dzieło, Generator TR, styczeń 2005). To wówczas stało się już jasnym, że Okrasko nie mówiła w Malarce... jedynie o – by raz jeszcze zacytować Szabłowskiego – girl power, szarej akademii czy maskulinizmie. To była także wystawa – nie wiem czy autorka była wówczas tego równie świadoma, co dziś – o robieniu sztuki, o retoryce, kuchni, zapleczu, którego na co dzień nie widać.


Kolejne projekty potwierdzały tę tezę. O ile w Umowie o dzieło istotnym było nie co, ale z kim, dla kogo i gdzie, o tyle w Jak się robi obrazki – czy przystępnie, ile i za ile (Zakręt, styczeń 2005). Ważny znój, trud i metodyczna praca, wcale nie – vide Bogacka – zapis emocji, ale codzienna harówka. Nie taplanie się w farbach, nie pełne pasji malowanie – ale mozolne naciąganie płócien, notoryczny brak funduszy, deficyt widzów, chodzenie za kuratorami. Przy okazji wystawy w Zakręcie Piotr Kowalik pisał: „Film ukazuje jak Okrasko praktycznie i beznamiętnie załatwia ten problem nożyczkami. Instruktażowy charakter tej projekcji odziera ten gest z jakichkolwiek romantycznych konotacji. Tak się robi obrazki. Nie ma tu żadnego szamańskiego tańca Pollocka czy ciągłych wahań i szybkich rozstrzygnięć Bacona. Nikt tu niczego nie poprawia w nieskończoność, by uzyskać idealny efekt. To co obserwujemy, to prezentacja rzemiosła, którego często się odmawia współczesnym artystom, a którego wciąż rzetelnie naucza się na Akademii. Rzemiosła w szerokim znaczeniu, bo czy jest jakaś różnica między kładzeniem farby a nabijaniem płótna na blejtram?”


Jednak – czy aby na pewno owa czarna pracowniana robota jest tak istotna? Będę obstawał przy zdaniu, że bardziej liczy się jej efekt, no i talent. Jego efekty są niepomiernie bardziej interesujące, niż problemy artystów bez zajęcia.


Rozpoznawalny styl (szablon, kropy) zniknął – zdał się być tylko środkiem niezbędnym do naszkicowania tej czy innej karykatury. W miejsce wyrazistej formy zaczęły pojawiać się coraz to bardziej dosłowne rebusy. Konstatacja, że na rynku liczy się „super nowość” jest błyskotliwa mniej więcej tak bardzo, jak okrzyk „no future!” na ustach czternastolatka. Fakt, że znani i uznani galerzyście są decydentami, że posiedli realną władzę – to frazes, aczkolwiek nieodmiennie atrakcyjny. To, że za dziełami stoi żywy człowiek, który męczy się i sapie, któremu brakuje do pierwszego, a na kciukach ma odciski – to jest być może interesujące, ale po obejrzeniu jego dzieł interesującym być już nie powinno. Niech malarz zamawia krosna u stolarza, niech obija mu je pułk pomagierów, niech sam to robi, niech kupuje gotowce w sklepie plastycznym – byle by dobrze malował. Nawet w Polsce, w której świetni artyści nie mają chyba tak źle.


Nie ma dnia bez kreski/ Nulla dies sine linea to 10 płócien szczelnie zamalowanych niebieskimi długopisami. Potraktowane biurowym International Klein Blue płótna robią wrażenie, jednak psuje je sterta wypisanych długopisów – to nazbyt wyraźny sygnał, by obrazów nie oceniać pod względem estetycznym. Szkoda, że ostatnia kropla tuszu posłużyła do postawienia kropki nad i. Ciąg dalszy odzierania widza ze złudzeń znajdziemy w do bólu dosłownej egzegezie: „Obrazy z cyklu Nie ma dnia... to prace o uzależnieniu od rysowania czy malowania, od wykonywania prostych, prawie mechanicznych czynności i gestów związanych z aktem tworzenia obrazu. To także historia o przekonaniu, że sumienność, obowiązkowość i pracowitość są cnotami, które znajdują uzasadnienie również w sztuce. Wyraz przeświadczenia, że akt tworzenia jest pracą, a bycie artystą to także zawód” (ulotka towarzysząca wystawie).


Na Nie ma dnia... zaistniał paradoks. Otóż Okrasko udało się stworzyć – z góry przepraszam za obelgę – naprawdę ujmujące (także intelektualnie) prace, jednak zaraz je zamordowała. To naturalne – wszak to sztuka o tym, że twórczość to nie poezja – ale i znamienne. Bo aby te obrazy (także stojący za nimi konstrukt) zaiskrzyły, wystarczyłby tytułowy cytat i dziesięć płócien – bez długopisów i przydługich w treści ulotek. Czasem warto ukryć rąbek, by nie popsuć całości. Jednak artystka wpadła w pułapkę: tu rąbek musi stać się sednem: „Nie ma dnia... to zaprzeczenie szaleństwa, nadwrażliwości, braku odpowiedzialności i osobliwego geniuszu, jakich wymagamy od ludzi, którzy nazywają siebie artystami”. A co, jeśli Okrasko odkryje w sobie pokłady poezji?


Pomysł Ani Okrasko na sztukę jest wcale wdzięczny, jednak cokolwiek jednorazowy. Ten sam powtarzany w kółko dowcip nie śmieszy, a ta sztuka ma być przecież z przymrużeniem oka. Jeśli Okrasko chciała wykazać, że na zapleczu artysty nie stoi nic pociągającego – wykazała to. Tylko po co w takim razie eksploatuje nijakie rejony? Jeśli chciała z kolei pokazać, że poetyka pracowni jest co najmniej tak samo istotna, jak skąpanych w świetle reflektorów dzieł sztuki – nie mogę się z tym zgodzić. Bo ów znój -– tak mi się wydaje – zaprząta głowę tylko Ani Okrasko. Inni malują, rzeźbią, chodzą, dźwigają, kłócą się, a następnie pokazują, co zrobili. Pokazują sztukę. O czym jeszcze opowie nam Okrasko? O tym, że transport obrazów to zajęcie mało wdzięczne i wielce nużące – szczególnie, jeśli młodą artystkę nie stać na firmę przewozową?


Dzieło Okrasko to de facto katalog wyrzeczeń, których musi dopuścić się artysta – flirtować (intelektualnie) z tuzami art światka, robić strawne obrazki na sprzedaż, harować niczym wół pociągowy. A jednak: tego artysta wcale robić nie musi. Może po prostu przestać tworzyć. Bo do dobrego twórcy kurator przyjdzie sam, choćby na wystawę na akademii, dobry artysta wygra nagrodę (jedną onegdaj wygrała Okrasko), po obrazy będą ustawiać się kolejki. Cóż wobec tego znaczy obijanie płócien? Wydaje się, że może zaciążyć tylko artyście niezdolnemu.

Komentarze (19)

anonim

Kuba,

czuje sie zaszczycona Twoimi uwagami i wpisem :)

Reszte skomentuje poza blogiem.

Ania O.

Krytykant

Aniu,

czuję się zaszczycony, że mogłem napisac o Twojej sztuce

anonim

Tekst wzbudził we mnie pewne pytania o charakter dzisiejszej sztuki, ale proszę mieć na uwadze, że mój komentarz nie jest aż tak ściśle związany z powyższym tekstem. Jest jedynie pewną sprowokowaną przezeń myślą.

Otóż czytanie tekstu o obu artystkach przypomniało mi o tym jak bardzo "gawędziarska" jest dzisiejsza sztuka, lub jak bardzo pożądana jest sztuka, która "gawędzi".

Nie jest to bynajmniej wina artystów, ani krytyków i nie jest to nawet "wina". Może nawet nie powinienem mieć nic przeciwko wysoce rozwiniętej warstwie treściowej prac z ich nawarstwiającymi się warstwami znaczeń, historiami, i całymi sagami, które próbują nam opowiedzieć artyści, ALE...

No właśnie. ARTYSTA WIZUALNY NIE JEST PISARZEM! Sztuka jest niewerbalną formą artykułowania myśli (chyba, że jest oparta na poezji konkretnej). Często sztuka jest jedynie "jednozdaniową" (i tu znowu ten język literatury!) propozycją wizualną. Jeśli nie jest dizajnem, sztuka może nawet czasem odzwierciedlać złożone i delikatne "wnętrze artysty".

Moje osobiste odczucie "gawędziarskiego" charakteru sztuki, bierze się stąd, że być może ktoś lub coś stawia artystom taki warunek: "będziesz >świetnym< artystą, jeśli za twoją sztuką ukryjesz przejmującą historię, na podstawie której możnaby napisać wielotomową powieść o kondycji ludzkiej".

Stąd może bierze się ten pęd krytyków do znajdywania przejmującej sagi kryjącej się nawet za obrazami Igora Przybylskiego. Stąd również biorą się artyści "gawędzarze" opowiadający historie o sobie. Np. :"Do galerii wniosłem kamień, na którym niegdyś spoczeła stopa mego pradziadka, który wybudował wioskę, w której się urodziłem". No cóż, skoro krytycy lubią tego typu łzawe historyjki, pozwólmy im się nimi zachwycać. Dla mnie jednak z punktu widzenia sztuki kamień jest kamieniem i będzie nim zawsze, a prace Bogackiej i Okrasko bardziej intrygują bez wyjaśnień i przewodników.

No to sobie pogawędziłem. Oczywiście jest to usprawiedliwione, bo użyłem języka pisanego.

Na koniec przesyłam linka do klasycznej jednozdaniówki i pozdrawiam:

http://www.poster.net/morandi-giorgio/morandi-giorgio-na

jacknastygirl

hahaha...wieszczem leszcze

anonim

wieszczem leszcze?

foka

Krytykancie,

cytat:

...ale krew ścieka tak, jak ściekała ze srebrnej tacy, na której podano Salome głowę Jana Chrzciciela.

Spokojnie, powoli..bo już nie wiem czy chodzi o koszerność, czy co...

Krytykant

Foko,

no ja widzę, że nie wiesz o co chodzi.

To jakże wysublimowane porównanie dotyczyło form (i nie było dosłowne):

http://www.glyphs.com/art/beardsley/salome-l.gif

http://www.raster.art.pl/

ale widzę, że sprawnie posługujesz się google.

pozdr. ;-)

anonim

Anka, gratulacje! Jak zawsze. M.

foka

ale widzę, że sprawnie posługujesz się google.

pozdr. ;-)

Widzę, że Ty również ;-)

Nie przekonuje mnie to porównanie. Za dużo narzuca się symbolizmu, to tak jakby powiedzieć, że czołg jest jak bitwa pod grunwaldem, i mieć na myśli przez to, że jest duży.

anonim

a propos bogackiej: czy mi sie wydaje czy piszesz o wystawie ktorej nie widziales?? to urocze z twojej strony doprawdy

anonim

czepiasz się detali, bo w żaden inny sposób nie możesz "ugryźć" tekstu krytykanta, czy tak sobie żartujesz foko?

Krytykant

"a propos bogackiej: czy mi sie wydaje czy piszesz o wystawie ktorej nie widziales?? to urocze z twojej strony doprawdy"

-to pytanie do mnie, czy do Foki? Jeśli do mnie, to moje tłumaczenie się z zarzutu o kłamstwo (jakim byłoby pisanie o czymś, czego się nie widziało) będzie już chyba przesadą... więc zaniecham, pozwoli Pan/Pani...

"czepiasz się detali, bo w żaden inny sposób nie możesz "ugryźć" tekstu krytykanta, czy tak sobie żartujesz foko?"

-podejrzewem, że Foka tak sobie żartuje.... ;-)

co więcej, podejrzewam, że Jego poczucie humoru szybko nas nie opuści... ;-)

anonim

krytykant był na wystawie. widziałem na własne oczy

anonim

A TAK O SZTUCE PISZE DA REMPEX ;)Galeria Sztuki Współczesnej “Rempex” przedstawia znów wystawę artysty działającego w Krakowie. Tym razem jest to kobieta. Subtelne malarstwo Magdy Kazimierskiej przenosi nas w inny, magiczny świat i zamienia sale warszawskiej Galerii Senatorska w bujną oranżerię.

anonim

I DALEJ

Minimalistyczny, pojedynczy kwiat w wazonie przywodzi na myśl estetykę w filozofię dalekiego wschodu. Malarka otwiera przed nami perspektywę botanicznego zen.

GODNE ANALIZY ;)

anonim

Brzmi bardzo kliszowo. Można sobie takie recenzje wyssać nawet z palca, np:

"Włodzimierz Wszędziedobry (zwróćmy uwagę na specyfikę nazwisk małomiasteczkowych artystów, przyp. mój) wzrusza nastrojowymi zachodami oraz wschodami słońca z okolic rodzinnego Zabłocka.

Artysta jest znany i podziwiany zarówno w kraju, jak i zagranicą. Pan Włodzimierz jest członkiem ZPAP"

Albo:

"W galerii miejskiej Zofia Wesołowska - Gburnik (zawsze dwuczłonowo, przyp. mój), pokazała swoje rysunki wykonane tuszem i akwarelą. Jej ulubioną tematyką są pajęczyny, koty i arlekiny" - /no i oczywiście/ - "artystka ceniona zarówno w kraju, jak i poza granicami"

Takie sobie "kopiuj wklej" recenzje dla małomiasteczkowego periodyka. Ach ten przebogaty świat środowisk twórczych! :) :) :))

jacknastygirl

przecież arlekiny malowali najwięksi, koty też

jacknastygirl

nie mówiąc o pajęczynie...

nie nabijaj się z pajęczyn w sieci www ;)

nie słyszałeś o Spidermanie?

lol

długopisy mają krótkie życie