Punk utracony
Banasiak/Intencja organizatorów Willi Warszawa była następująca: „Ideą projektu jest spotkanie – w tzw. sprzyjających okolicznościach przyrody – ludzi, którzy na co dzień współtworzą obraz współczesnej sztuki, a więc nie tylko artystów, ale również galerzystów. Spotkanie to służyć ma zastanowieniu się nad strategiami prezentacji sztuki współczesnej, ale jest też próbą stworzenia przyjaznej alternatywy dla skrajnie zunifikowanej i merkantylnej atmosfery targów sztuki, które są naturalnym miejscem spotkań galerii z całego świata. Nasz projekt nie przypadkowo odbywa się w lecie, w prywatnym domu, jego istotą jest bowiem ujawnienie tego co spontaniczne, eksperymentalne i nieobciążone rutyną codziennej pracy galerii. Będzie tu miejsce zarówno na profesjonalne spotkania i rozmowy o sztuce jak i mniej lub bardziej zobowiązujące działania towarzyskie. W szczególności zależy nam na stworzeniu przyjaznej i bezpośredniej atmosfery ułatwiającej publiczności kontakt z artystami, galerzystami i wszystkimi innymi uczestnikami projektu (całość tekstu tutaj)”.
Willa Warszawa to zatem – po pierwsze – zamiar stworzenia alternatywy dla instrumentalizacji poszczególnych podmiotów art worldu (krytyków, galerzystów, artystów, kolekcjonerów). Próba bezkolizyjnego połączenia kontaktów zawodowych – „śmierdzących” na co dzień pieniędzmi i, jak najogólniej, „brzydkimi” właściwościami biznesu (targi, handel, partykularne interesy) – z beztroską właściwą towarzyskiemu spotkaniu. Po drugie – chodziło o dobry ubaw. Można powiedzieć, że pierwszy pomysł był z założenia utopijny, zaś drugi udał się aż nadto.
Zacznijmy od koncepcji pierwszej. Wydaje się, że w młodych wilczkach art worldu obudziły się undergroundowe resentymenty. Z jednej strony – jesteśmy dumni z obecności w Bazylei i Miami. Z drugiej – nie lubimy skrajnie zunifikowanej i merkantylnej atmosfery targów sztuki. A cóż w niej złego? Targi jak to targi – kupuje się na nich i sprzedaje. Z idei Willi Warszawa przebija typowa dla niegdysiejszych kontestatorów (dziś nieźle zarabiających na swoim hobby) tęsknota za podziemiem, ale być może także wyczucie koniunktury na „niezależny” sznyt. Trochę to schizofreniczne, zważywszy, że polskie galerie biorące udział w Willi Warszawa to nasi jedyni przedstawiciele art worldowego mainstreamu. Wyrzut sumienia ex – punkowców sprzedajnych obrazy za dziesiątki tysięcy dolarów? Powrót do garażu? Przez cały rok jesteśmy na targach – a jeden tydzień działamy w zgodzi z etosem squatersów? Prace artystów Fundacji Galerii Foksal wolę w klarownym, do bólu zwyczajnym white cube, jakim dysponuje ta galeria. A zamiast obdrapanych ścian, niedoświetlonych pomieszczeń i ogólnej degrengolady wspaniałej, warszawskiej siedziby Rastra, marzą mi się purpurowe obicia, złoto, stiuki i wielkie lustra. Współczesny rynek sztuki zaprawiony punkową nonszalancją? Przedni żart.
Teraz koncepcja druga. Otóż w byłym mieszkaniu Antoniego Moniuszki co dzień rozkwitała impreza godna licealnej domówki. Koncerty, alkohol i dużo, bardzo dużo ludzi. Gdzieniegdzie – chyba sztuka. Niepodpisane, słabo oświetlone i krzywo powieszone obrazki, chleb Simona wywołujący salwy śmiechu upalonych gości, stłoczone w ciemnym, górnym rogu korytarza, tuż obok kolejki do baru, plazmy z filmami, projekcja z rzutnika w jednym z pokoi – specyficzna to alternatywa dla tradycyjnych form wystawienniczych. Kiedyś nazywało się to amatorką. Dziś – szlachetną reminiscencją punka. Kontemplacja? Raczej libacja. Oczywiście kontrolowana, ugrzeczniona, z przymrużeniem oka, taka niedbale high – life’owa. W żadnym razie punkowe rzyganie i pogo. Co to – to nie! Tu pijemy tylko Smirnoff Ice dostarczony przez sponsora.
Willa Warszawa – niestety – powtarza „grzech pierwszy” specjalnych inicjatyw Rastra. Idea zawsze jest tu krok przed wykonaniem – jakby ono nie było w ogóle istotne; jakby było ledwie dodatkiem do intelektualnych konstruktów kuratorów. Tak było z Broniewskim, tak co roku jest z TTS – kiepska sztuka i drobnica w ciekawym opakowaniu. Co nie przekreśla rzecz jasna pomnikowych zasług Rastra dla – powiedzmy górnolotnie – polskiej kultury. Tylko po co skakać z cokołu, skoro już się na nim znalazło? Na dole nie ma już błota pierwszego Woodstocku, ale tego drugiego, z roku 1994, zorganizowanego pod egidą MTV.
Co było zatem największym wydarzeniem artystycznym Willi Warszawa? Sama willa, rzecz jasna. Wspaniała. A spotkania i rozmowy? Wierzę, że były niezobowiązujące. Z biznesem w tle. Stay punk!
Komentarze (3)
tak 3maj
"Co nie przekreśla rzecz jasna pomnikowych zasług Rastra dla - powiedzmy górnolotnie - polskiej kultury". Czy mógłbyś to rozwinąc, uzasadnic? Moze mógłby powstac osobny tekst?pzdr
Mógłbym i mógłby. Za jakiś czas się postaram, bo mam tu małą kolejkę. Pozdr.