Polska komedia

Banasiak
/
Rembrandt Harmenszoon van Rijn, “Klaps (La Main Chaude)”, 1628.

Lasciate ogni speranza, voi ch'entrate


W zeszłym roku hucznie i obficie obchodzono czterechsetną rocznicę urodzin Rembrandta. Jako, że byłem wówczas w Holandii, obejrzałem, jak to się mówi, „wszystkie obrazy” tego malarza. Nudne, ciężkie i bez polotu – niemal bez wyjątku. Wolę choćby Pontorma, Tintoretta czy Courbeta. Nie wspominając o mistrzach dwudziestowiecznych.


Nie zmienia to bynajmniej faktu, że Rembrandt był tytanem malarstwa – że był geniuszem. Ja tego nie przypuszczam, ja to wiem. Wiem to, ponieważ ten czy ów artysta zapisuje się w historii (sztuki) z bardzo konkretnych powodów. Wiem to, ponieważ w wypadku Rembrandta owe powody drobiazgowo, wielokrotnie i na wszelkie strony wyłuszczono. I choć nie znam ich wszystkich, to wiem, że powodem pierwszym jest to, iż malował i myślał o malarskich przedstawieniach tak, jak nikt wcześniej. Wie to każdy, a nawet jeśli nie, to przypuszcza zapewne, że Rembrandta nie wyniesiono na piedestał przez przypadek, w skutek czyjegoś kaprysu czy jakiegoś odgórnego dekretu – a w skutek tego, że na tle innych artystów swojego czasu pozostawał absolutną indywidualnością. Innymi słowy, nikt nie zostaje okrzyknięty geniuszem z powodu całkowitej przeciętności na tle mu współczesnych – przeciwnie.


Doskonale wiem zatem, dlaczego Rembrandt był wielki, choć może mi się jego malarstwo nie podobać – i tak w istocie jest. Zarazem moje estetyczne preferencje nie mogą grać epizodycznej niechby roli przy wydawaniu sądów na temat tego czy innego autora – tu liczyć się może jedynie faktyczne znaczenie, jakie jego dzieło posiada na tej płaszczyźnie ludzkiej aktywności, którą zwiemy sztuką. Nieważne, czy tyczy to dzieła powstałego czterysta, czy dziesięć lat temu.


Zaś w Polsce – jest oczywiście na odwrót.


Relacjonizm krytyczny. Skutek: zanik krytyki.

Polska krytyka relacjonuje. Zamiast analizować, polemizować, poddawać w wątpliwość i wyciągać wnioski – relacjonuje. I nic już nie jest takie same. Krytyka nie tłumaczy, dlaczego to czy inne dzieło jest wartościowe w kontekście dzieł minionych i współczesnych. Krytyka tłumaczy jedynie, dlaczego artysta zrobił to, co zrobił. W takim ujęciu twórca funkcjonuje już nie tylko w próżni epoki czy dekady, ale także twórczości kilku nieodległych mu metrykalnie artystów; nadto granic kraju, a czasem i województwa. Krytyk nie stoi w poprzek, lecz w szeregu. Krytyk nie przeszkadza.


Tym samym krytyce niepotrzebne są krytyczne narzędzia, a jedynie jak najlepsza metoda relacjonowania stanowiska artysty. Ten bowiem opis własnej koncepcji wykłada chętnie i bez zbędnego krygowania. Ot, autoegzegeza. Zawiera to-to wszelkie niezbędne informacje – mówi przede wszystkim, dlaczego powstało dane dzieło i co oznacza każdy jego element. Wszak artysta najlepiej wie, co zrobił. Dla krytyka to zbawienie, bowiem dzięki temu nie popełni błędu. Przekaz pozostanie doskonale transparentny. To, co głosi artysta – niechybnie przekaże krytyk. Polski krytyk stanowi bowiem z artystą zespól naczyń połączonych. Przestarzała teoria mówi, że te figury winny pracować w różnych laboratoriach i za sprawą argumentów nawzajem kwestionować swe doświadczenia ku wypracowaniu jak najlepszej formuły. W dobie intelektualnej równości to zbędny przeżytek.


W rzeczywistości, gdzie krytyka nie istnieje, widz nie wie – widz czuje, czy raczej – ma czuć. Jednak w istocie widz nie tyle czuje, co wierzy. Ściśle: wierzy w to, że ten czy ów, który para się zostawianiem śladów za pomocą pewnych narzędzi na pewnej płaszczyźnie, czy też wnoszeniem pewnych przedmiotów do pewnej przestrzeni z białymi ścianami – to artysta.


Zanik krytyki. Skutek: rdzewieją narzędzia.

Jeśli krytyka stygnie, to popadają w zapomnienie jej naturalnie przyrodzone właściwości, które uzyskać można za pomocą określonych narzędzi; jeśli zamienia się w sprawozdawstwo, to każda inna jej formuła jawi się agresją, czynnością nie na miejscu, nieomal faux pas. Wiara i czucie wykluczają wszelką polemikę. Odczucia dyskusji nie podlegają.


Ironia jest więc w polskiej krytyce wysoce niewskazana, przytyk – nie na miejscu, hiperbola – strach pomyśleć, kpina – surowo wzbroniona, zaś argumentacja inna, niż powtarzająca argumentację artysty – nie do przyjęcia. Prawdziwie niedopuszczalne jest ich wymieszanie, bowiem u czytelnika i ewentualnego adresata recenzji powoduje ono dezorientację. Nie wiadomo wówczas, po co w ogóle taki tekst powstał – po co w ogóle kogoś krytykować, przecież to takie niemiłe, no i raczej nie na miejscu. Trzeba być doprawdy źle chowanym, by wskazać, że dany artystyczny wytwór jest na mentalnym poziomie trzynastolatka, że to, co proponuje artysta proponował już legion, że to, co mówi, nie stanowi żadnej rewelacji.


Reakcją na felieton staje się więc wytykanie nieistotnych szczegółów – podczas gdy sensy buduje się tu wyolbrzymionymi ogólnikami z zasadniczą tezą w tle. Z kolei w odpowiedzi na merytoryczny esej miast argumentów dostajemy ogólniki tak odległe od sedna, że wszelka dyskusja traci sens.


Rdzewieją narzędzia. Skutek: brak dyskusji.

Rembrandt Harmenszoon van Rijn, „Krajobraz z miłosiernym Samarytaninem”, 1638.

Jeśli relacja zastępuje logikę wywodu, jeśli krytyka jawi się czynnością nie na miejscu – to nie ma też dyskusji. Znika tym samym zależność (niegdyś) zasadnicza: krytyk krytykuje to, co artysta sprokuruje. A dalej – inni krytycy krytykują dany sąd. Jeszcze inni go bronią. Kolejni starają się wypośrodkować sporne racje. Polemizują. Jednak w rzeczywistości, gdzie krytyk to jest kamerdyner artysty – polemiki nie ma, bo i być nie ma prawa. Pozostaje oparta na relacjonowaniu „krytyka”.


Krytyk to pewien gatunek, żywi się między innymi wymianą zdań. Im bogatszy bukiet, tym krytyk zdrowszy. Tak, jak występuje zwierzę medialne, polityczne czy sceniczne, tak istnieje zwierzę krytyczne. Zaś w Polsce – jest oczywiście na odwrót. Krytyk to gatunek na wyginięciu. Pokaźne egzemplarze zamieniły się w piszczące myszki, które na frazę grubszą, niż zdanie pojedyncze oznajmujące reagują paniką. Być może dlatego, że brakuje im paszy – polaryzacji poglądów, intelektualnego fermentu, rozmaitości stanowisk. Ta smutna przypadłość może niestety dopaść także zwierzaki wielce dla stadka zasłużone. Ale, ale... Tu i ówdzie biegają piszczące myszki. A myszki mają pazurki, to i drapią – raczej bezmyślnie, insynuacją. Wszak każde zakłócenie bezstronnej relacji jawi się agresją, a wówczas logika ustępuje miejsce emocji. Więc i emocjonalne są reakcje: tropi się spiski, koterie, kliki – kiedy temat jest zupełnie inny. I dyskusja utyka, grzęźnie, choć nawet się nie narodziła. Dyskutanci tracą czas i energię na odpieranie bezsensownych zarzutów i tłumaczenie, że cudzysłów czasem jest wirtualny – niemniej istnieje. Wskazywanie palcem – oto zajęcie dzisiejszych dyskutantów. Pogawędkę kończy rytualne zawieszenie broni, a temat jak stał nietknięty – tak stoi.


Dyskusja ze sztuką w tle ciągle zbyt często zamienia się w wycieczki osobiste, a przynajmniej o nie zahacza. Zdanie odrębne – to pewnikiem odrębna koteria, a nie godne przemyślenia stanowisko. To wróg. To dlatego skrytykowani oburzają się za sam fakt skrytykowania, nie zaś jego powód. To dlatego nie przystępują do riposty z błyskiem w oku i uśmiechem, lecz ze wzburzeniem i arsenałem pustych frazesów. Wychudzone zwierzątka nie zacierają łapek na myśl o krwistej dyskusji, bo są zbyt osłabione – żywią się tylko mową-trawą.


W polskiej krytyce aberracją jest sama krytyka. Stąd brak merytorycznych polemik, a nadmiar reakcji impulsywnych, całkowicie oddalonych od sedna.


Brak dyskusji. Skutek: marazm.

Kiedy wszyscy mówią szeptem, normalny tembr głosu jawi się krzykiem. Zakłóca harmonię. Psuje misternie poskładaną konstrukcję. W polskiej sztuce wszystko ma swoje miejsce, wszystko do siebie pasuje. Wystawy są kompletne. Dzieła – co najmniej interesujące. Teksty opisujące te perły – perfekcyjne, bez żadnych uchybień. Kuratorskie wybory – trafne. Nowe talenta – naprawdę świetne. Pomyłka – nie występuje. W tym świecie ideału krytyka jest niepotrzebna, to jak skaza na lśniącej powierzchni. Krytyka nie występuje tu nawet w myślach, a kiedy się przez przypadek pojawi, to zupełnie nie wiadomo co z nią począć. Oblężona twierdza ma się natomiast dobrze.


Logika jest krucha, przebija się powoli, jest ekskluzywna. Relacja jest jak mentalny taran, niezakłócona wątpliwością rwie do przodu. Trafia do każdego, a w szczególności do odbiorcy od kilku lat żyjącego na krytycznej pustyni. Relacja stosuje emocjonalny szantaż, bo każde jej zakłócenie wydaje się być gwałtem. Przy jej dominacji krytyka jest odbierana jako atak: na adresata, na promotora adresata, na samą sztukę, na region geograficzny, intelektualną bądź istniejącą fizycznie szkołę, na te, a nie inne galerie. Jest odbierana jako wszystko, tylko nie to, co chce przekazać.


Jednak bezzębna, rozmieniona na drobne krytyka to dla sztuki zwyrodnienie, a nie stan naturalny. Co najważniejsze, jednym z efektów braku polemiki jest ulatujące ze sztuki powietrze. Bez krytyki sztuka jest nudna – tak jak nudna jest każda jednia. Bez krytyki kombinaty produkują kolejne wystawy, te zaś zmieniają się w papkę, zlewają ze sobą tak, że nie wiadomo właściwie czy ich odwiedzanie ma jakikolwiek sens – poza rytuałem.

Komentarze (19)

anonim

Ale Pan ponarzekał! Przyznam, jednak, że nie bezpodstawnie. Co do "relacjonowania" zamiast krytyki, to jest chyba gorzej niż Pan przedstawił. Gdyby nawet było tak, że krytycy relacjonują wystawę, byłoby super. Te relacje są jednak niekompletne, niedbałe i opisują prace, które nigdy nie istniały. Czasem, kiedy czytam relacje o wystawach, na których byłem i które znam bardzo dobrze, wydaje mi się, że relacja była napisana albo przez pijanego lunatyka, albo przez kogoś, kto zna wystawę jedynie z plotek. Czy jest tak trudno skontaktować się z artystą w razie niepewności? Zamiast tego, krytyk zachowuje się jak ktoś, kto przez pomyłkę wsypał sobie do kawy sół i zamiast zmienić napój, kontynuuje picie z obawy przed zarzucającymi brak kompetencji spojrzeniami innych klientów kawiarni. Prostym rozwiązaniem byłoby zwyczajnie zapytać o cukier.

Konkluzja: Krytycy w Polsce, poza nielicznymi wyjątkami, chcą wydawać się profesjonalni, ale NIE PATRZĄ i piszą na oślep. Opisują wystawy, które sobie podświadomie wyobrazili nakładając na rzeczywistość pewnego rodzaju filtr. Może jest to pewien rodzaj obrony przed sztuką, albo zwyczajna katarakta lenistwa i niedbalstwa.

No to dosypałem soli. Pozdrawiam.

piątek, 13 kwiecień, 2007

anonim

Panie Krytykancie! Bardzo lubię czytać pana teksty bo nie przypominaja tego przynudznia znanego ze zwyklych czasopism o sztuce, ale zastanawiam sie skąd pan bierze na to pisanie czas? I chęci? Czy jest pan emerytem ;)?

piątek, 13 kwiecień, 2007

Krytykant

ad.1:

Czasem jest tak, jak Pan mówi, fakt. Szczególnie w wypadku wystaw zbiorowych, choć nie tylko. Czyli - i tak (relacja precyzyjna) źle, i tak (relacja dziurawa) niedobrze. :-)

Z dwojga złego wolę zupkę ugotowaną wedle przepisu, ale letnią - niż letnią, a do tego bez niektórych składników.

ad.2:

Dziękuję serdecznie.

Czas na 1 tekst tygodniowo znajduję raczej bez problemu, chęci tym bardziej. Co do emeryta - przeciwnie. :)

pozdr

piątek, 13 kwiecień, 2007

anonim

jest recenzja o rurce Piotra Kopika:

http://spam.art.pl/index_artinfo.php?id=43&PHPSESSID=155d476eb1b523ed4a3941befb714f3a

sobota, 14 kwiecień, 2007

anonim

Wnioskuję, że nie jest to tylko bardzo sugestywna i dogłębna próba analizy czynników powodujących postepujacy zanik dyskusji w sztuce, jak Pan sugerujesz.Za tym kryje sie cos więcej. To wyraz tęsknoty za dyskusją zażartą, ociekajacą niemal gestą krwią. Logicznie rzecz biorąc nie sposób tak rozmawiać wypruwając się uprzednio z emocji. Można i tak. Czyli tak jak Pan lubisz : wedle przepisu i o temperaturze pokojowej. Na marginesie : OKAZYWANIE EMOCJI NIE JEST SLABOŚCIĄ, bo zauwazyć da się, że Pan traktujesz ją jak wroga dyskusji (pszypuszczam, że Pan mocno emocjonalny gościu jesteś)Wszystko w swoich granicach oczywiście. Logika , owszem, rzecz przydatna nawet czasem niezbędna, ale sam Pan widzisz, że pytania, które dręczą ludzkość od wieki wieków nie doczekały jeszcze logicznych odpowiedzi. Ogólnie rzecz biorąc człowiek, który nie boi sie własnych emocji z logika pod pachą to człowiek dobrze przystosowany do życia ( nie ma to jak zdrowie psychiczne)A w dyskusji jak w życiu....nie oszukasz Pan własnej natury.

Benek Buch Buch (amator trudnych przypadków)

niedziela, 15 kwiecień, 2007

anonim

No i proszę... doczekałem się tekstu, w którym krytyk malarza nie lubiąc, oddaje mu honory(Rembrandt), muszę przyznać, mile mnie Pan zaskoczył, szanowny Krytykancie :) Co do dalszej części tekstu, to podobnie jak komentator pierwszy, sądzę że jest gorzej... nawet jeszcze gorzej, a miaowicie, mając, że tak powiem, przez związki rodzinne, pewien dostęp do świata dziennikarzy, wiem, że np. o sztuce często w ogóle nie piszą krytycy, no, może poza centrami, jak Warszawa, Poznań, czy Kraków... co za tym idzie, trudno od komentatora zawodowaego wymagać, by nie komentował, albo argumentował, albo nawet wgłębiał się w cytowanie artysty, zwłaszcza, że artykuły w prasie pozaartystycznj (artystyczna u nas dostępna dla tzw przeciętnęgo odbircy sztuki, występuje tak rzadko niemal, jak Nessie z Loch Ness...), są krótkie a taki komentator, kompletnie nie przygotowany do pisania o sztuce, musi czynić skróty, obcinać i łączyć słowa artysty... z czego nie raz, nie sto, powstają albo kalambury alogiczne, albo steki bzdur w ujęciu historii i teorii sztuki(choćby artysta mówił na wernisażu, całkiem do rzeczy), stąd zaś panujący, ba, wciąż rosnący w siłę stereotyp artysty nieuka vel durnia, obsesją kierującego się marzyciela, ewentualnie osoby mocno szurnietej... co oczywiście krytykę czyni złem, okrucieństwem, za to ułatwia definicję sztuki, jako zjawiska(zwłaszcza w kwestii wartościowania - lepsze gorsze)definicji nie mającego...(artystą jest w tym ujęciu i chory psychicznie rysujący podczas sesji terapeutycznej, i upośledzone dziecko na warsztatach odstresowujących i amator rodzaju Nikifora, i Pana ulubiony Sasnal i człowiek sprzedający 100000000-ą sztukę wizerunku ratusza w Gdańsku czy Zamku na Wawelu..., i każdy dosłownie, kto nazwie się artystą mylnie interpretując słowa Duchampa...) co za tym idzie... większość nie wierzy artyście tylko swojemu widzi mi się, może w większych miastach troszkę to się różni... ale... niewiele... biorąc pod uwagę wygodę jaką rodzi taka definicja sztuki, w której tylko to co ogłosi się medialnie nowym(choćby było "papką" i "sztancą" cytując Pana), albo "wrażliwym", "poetycznym" ewentualnie "definicją percepcyjną kreacji"(taki nowy fajny zwrot, który ostatnio czytałem w tym serwisie, w którego wydawnictwie szanowny Krytykant ostatnio pisze...)... Tu koniecznie muszę jeszcze powiedzieć..., że język teoretyczny trudny, po którego lektórze musiałbym jako praktyk, siąść i poczytać co to owóż znaczy... uwielbiałbym, bo się na tym uczyłbym, np., co odp. krytykowi hihi..., ale zazwyczaj czytam teksty rojące się od sformuowań nie tyle fachowych co "fachowych", czyli poetycznych czarownych i tajemniczych... będących poezją w prozie... w miejscach gdzie powinna się pojawić analiza, odniesienie(racjonalne), jakaś próba umiejscowienia artysty w danym czasie, czego przecież nie trzeba czynić ani z ironią, ani nadmierną uszczypliwością...

niedziela, 15 kwiecień, 2007

Jeśli chodzi o pierwszą część tekstu – wpływ estetycznych preferencji na wydawanie sądów o sztuce – to mam wrażenie, że jest jeszcze inny powód takich postaw. Znaczna część osób – i to nie tylko niedzielnych widzów, ale również znaczna część osób z branży – nie odróżnia ilustracji od sztuki (w tym wypadku myślę raczej o malarstwie). Argument wartościujący: „podoba/nie podoba mi się” jest jak najbardziej słuszny w przypadku oceniania ilustracji. Ilustracja przede wszystkim powinna łechtać nasze odczucia estetyczne, nawet wtedy, gdy używane estetyki są bardzo nowoczesne, i przez to, nieatrakcyjne dla wszystkich grup odbiorców. No i tu jakby rodzi się ten problem, bo obecnie często nie widać czytelnej granicy między ilustracją a sztuką, a moim zdaniem znaczna część tego, co dziś powstaje i funkcjonuje jako obrazy (w sensie: olej/płótno, etc.) to właśnie ilustracje (nie w funkcji, a w charakterze)

niedziela, 15 kwiecień, 2007

anonim

Panie WŚ.

Obraz "estetyczny" (również w Pana rozumieniu) niekoniecznie musi być ilustracją.

Wiadomo, ilustracja = literatura,

a przedmiot = treść. Tylko że, ilustracja trudno godzi sie nawet z pewnymi deformacjami przedmiotu.

Żeby tego uniknąć ( a nie wszystkiego da się) można dążyć do zupełnego wyeliminowania przedmiotu lub POTRAKTOWANIA GO TYLKO JAKO PRETEKST.

A malarstwo,z którego przedmiot (i nie tylko)czyli treść został całkowicie wykopsany to już tylko czysta absrakcja.

B.BUCH BUCH

poniedziałek, 16 kwiecień, 2007

anonim

Pisząc "tylko" zabrzmiało pogardliwie, ale wcale tak nie miało. COFAM TO SLOWO.

O Pana S.Dali'ego (którego, że się wyrażę bardzo nieprofesjonalnie nie trawię) można się spierać czy jego malarstwo było ilustracyjne, ale o Yves'a Tanguy'ego napewno już nie.

B.B.B.

poniedziałek, 16 kwiecień, 2007

anonim

To abstrakt nie może być ilustracją, szanowny B.B.B.? ;)

Oj... kłuciłbym się, podobnie jak z odrealnieniem... jako sposobem na uniknięcie ilustracyjności, jak i u Dali'ego i naszych, np. Siudmaka czy Olbińskiego... ilustracja fantastiko, też jest w niektórych landach uważana za sztukę wysoką... a jest ilustracją i w funkcji i treści, a raczej w braku treści zajmującej, innej jak komiksowa papka pozbawiona nawet komiksowaego przymróżenia oka...,

Zresztą... dziś ilustracją staje się skomercjalizowany wizerunek dzieł dawnych mistrzów, często tych, których wydźwięk ilustratorskim nie był i być nie powinien, bo nowa funkcja czyniąc motyw popularniejszym w sensie wizualnym, odbiera szerokiej publiczności szansę na zagłębienie się w otchłanie, alegorie i symbole obrazu jako takiego... pozostaje błysk zawerniksowanej powierzchni i iluzjonizm... kolejny sposób na spłycanie odbioru sztuki, to np. pościel poplaniona we wzroek a-la

Pollock, tapeta jak obrazy Mondriana i Malewicza, albo Worchola... To samo czeka na twórców współczesnych, już widzę te ściany w wersji a-la Tarasewicz, albo szczyty bloków pełne reklam a-la Maciejowski... czy Sasnal... globalizm, reklamizm, merkantylizm... ot co. Nic to jednak... trzeba robić swoje... może nas wytłuszczą kiedyś na pościeli ;)

wtorek, 17 kwiecień, 2007

anonim

Albo zareklamuje nas, myśląc że krytykuje, jakiś anonim w komentarzach pod jakimś blogiem krytycznym, jak te cztery jakże soczyste w treść i formę, wypowiedzi nieco wyżej... ;)

wtorek, 17 kwiecień, 2007

Iza Kowalczyk

Kuba!

zgadzam sie zupelnie z Twoimi odczuciami w stosunku do Rembrandta. Mam to samo ;-)

Mam zastrzezenia natomiast, co do Twoich spostrzezen dotyczacych krytyki.

Chodzi mi o uogolnienia "polska krytyka", "polscy krytycy" - co wedlug Ciebie to oznacza, kto sie pod tym kryje???

Nie sadzisz, ze takie "wory" wiaza sie z przeklamaniem poszczegolnych sytuacji, nei zauwazaneim zroznicowan itp.?

Ja widze duzo roznych rodzajow krytyk: np. krytyka gazetowa, krytyka prawicowa, krytyka polityczna (nomen omen - zwiazana z pismem o tej nazwie ;-) czy tez krytyka specjalistyczna.

Nie da sie z Toba dyskutowac, kiedy nie okreslisz, o jaka krytyke Ci chodzi.

Wynika z tego, co piszesz w duzym uogolnieniu i uproszczeniu, ze krytycy to przydupasy, bo nie krytykuja artystow.

Ale przeciez krytyka oznacza (podaje za wiki w odniesieniu do literatury): "działalność intelektualna polegająca na dyskusji, ocenianiu i interpretacji dzieł literackich i ogólnie literatur" - to samo mozna odniesc do sztuki.

Co do pisania o intencjach artysty - zgadzam sie, ze jest bez sensu (przydalby sie tu stary i dobry Slawinski jako teoretyk krytyki lit, postaram sie cos znalezcz niebawem). Ale zauwaz, ze bywaja i takie sytuacje (takie sa moje doswiadczenia, ze interpretuje z prac artystycznych cos, czego ci artysci sami nie widza, nie dostrzegaja itp. i mimo, ze praca jest zinterpretowana pozytywnie, w pewnym sensie ich to wkurza).

Ogolnie - mam taka prosbe - czy mozesz pisac bardziej konkretnie, bo to rzeczywiscie ciekawy problem, ale bez szczegolow, to sie kompletnie rozmywa.

pozdr

środa, 18 kwiecień, 2007

Krytykant

Izo!

Chodziło mi o krytykę artystyczną w Polsce. ;-)

A dokładnie: o tą "doraźną", "codzienną" - właściwą "szybkim" mediom (dziennik, tygodnik, miesięcznik, czy Internet).

Czyli o tą, która (powinna) polegać na "ocenianiu i (prowokowaniu) dyskusji".

Jeśli chodzi o krytykę dyskursywną, to z nią nie ma - wydaje mi się - większego kłopotu. (czyli wielopoziomowe analizy, konstruowanie kontekstów, budowanie narracji, lokowanie poszczególnych zjawisk na szerszej płaszczyźnie, ocenianie ich z perspektywy czasu, etc.)

Jednak to krytyka "codzienna" jest bodźcem, przyczynkiem do debaty, "napędem". Mam nadzieję, że rozjaśni to kolejny, powyższy post - no i posty wcześniejsze.

Chodzi mi cały czas o to samo... ;-)

pozdrawiam serdecznie

PS. A tekst, w którym sprecyzuję powyżej dokonany podział pojawi się za jakiś czas - ale to za chwilę, teraz wracam do spraw bieżących. Choć być może powinienem od niego zacząć...

środa, 18 kwiecień, 2007

Iza Kowlaczyk

Kuba,

tak sadzilam, wszystko jasne.

Moje zaniepokojenie wynikalo stad, ze ja mam w ogole duze watpliwosci, czy ten rodzaj "krytyki" nazywac krytyka. Bo to rzeczywiscie nie ma z nia wiele wspolnego.

Jak najbardziej zgadzam sie z Twoja ocena.

pozdrawiam

środa, 18 kwiecień, 2007

anonim

Czy szanowny Pan Izakow... mógłby praktykowi odp. na jedno pytanko?

Mianowicie... czy uważa Pan, iż Pana krytyczna interpretacja jest zawsze słuszna(gdy "wyinterpretowuje" Pan coś czego artysta się nie spodziewał), i jak Pan odnosi się do ewentualnych rozmów z interpretowanymi artystami, jeśli nie zgadzają się z Panem? W tym pytaniu nie ma uszczypliwości ani podtekstów, po prostu jakoś tak się składa, że miałem nienajmilszą ale ogólnie zabawną sytuację, w której pewna pani "krytyk" na wernisażu najpierw zmieszała moje prace z błotem, potem nie potrafiła wyjaśnić czemu, ani ze mną podyskutować na poziomie(którego należałoby się spodziewać po kimś, kto ma mgr historii sztuki), a na końcu hmmm, pokrzyczała, że skoro ona ma dyplom, a ja nie, to ona ma rację, a ja mam słuchać... ;) Na szczęście nikt nie wziął jej poważnie, niemniej... chciałbym wiedzieć, czy taka reakcja na dociekliwość artysty to norma, czy też miałem pecha.

piątek, 20 kwiecień, 2007

anonim

Hej! Patrzcie! Odkryłem talent. Są elementy niedbałego fotorealizmu i kulfoniaste komentarze nakreślone farbą na płótnie. Czyli jest wszystko, co potrzebne do szczęścia polskim odbiorcom (krytykon, kuratorom) sztuki. Taki Bańdasnal!:

http://www.solomonprojects.com/artistpage/kustera/index.html

Pozdrawiam,

Poławiacz pereł.

piątek, 20 kwiecień, 2007

Delete

anonim

trochę też jak Matecki!

piątek, 20 kwiecień, 2007

Krytykant

To nie Pan, ale Pani - Iza Kowalczyk (swoją drogą - cóż za maskulinocentryczne założenie, że Pan). Z pewnością prędzej odpowie Panu u siebie:

http://strasznasztuka.blox.pl/html

Izo:

Cieszę się, że się zgadzasz. Nareszcie! :-)

piątek, 20 kwiecień, 2007

anonim

Ależ długie słówko Krytykancie szanowny ;) i dzięki za adres.

A założenie, że Pan, może po dość twardym sposobie wyrażania się ;)

cóż, pomyłka jak sądzę, dopuszczalna na anonimowym z grubsza forum ;)

środa, 25 kwiecień, 2007