Pejzaż wewnętrzny
Banasiak/Aby zrozumieć, na czym polega niezwykłość najnowszych prac Agaty Bogackiej, warto cofnąć się o kilka lat, ale tak naprawdę – o całą epokę. Jej praca dyplomowa obroniona na warszawskiej ASP w 2001 roku zostaje uznana za oficjalny debiut, który figuruje w biogramach na tych samych prawach co następne wystawy. Następnie artystka bierze udział w historycznej już wystawie-manifeście Rzeczywiście, młodzi są realistami (2002). Rok później Bogacka rozbija bank: otwiera indywidualną wystawę w CSW Zamek Ujazdowski oraz pokaz w Rastrze, i to w najbardziej gorącym momencie „heroicznego okresu” tej galerii. Odtąd Bogacka funkcjonuje już jako malarka-instytucja. Jej znakiem rozpoznawczym stają się skrajnie oszczędne, płaszczyznowe kompozycje utrzymane w pastelowych kolorach i przedstawiające „młodych z wielkich miast” o równie pastelowych duszach. Kolejne płótna zaludniali kochankowie artystki, jej bliscy, przyjaciele, a przy okazji nazwiska kojarzone z młodą „warszawką”. I choć Bogacka nigdy nie stała się artystką środowiskową, to te pierwociny nadwiślańskiego undergroundowego glamouru (co bynajmniej nie jest sprzecznością) przydały jej sztuce życia, umocowały w tu i teraz wielkomiejskiej Polski przełomu stuleci. Bo ornamentalne, dekoracyjne obrazy niewątpliwie poruszały jakąś czułą i boleśnie napiętą strunę tamtej generacji. Ówcześni młodzi – dziś syte, opiniotwórcze i spełnione pokolenie trzydziestokilkulatków – dopiero uczyli się funkcjonować w świecie paradoksów, z których najsilniej dojmujący był ten, że najbardziej popową i rynkowo zgraną rzeczą jest indywidualizm. Na Bogacką rzuciły się więc kolorowe magazyny dla pań, ale także młody warszawski salon, feministki i szeroka publiczność. Trzeba jednak podkreślić, że nie stałoby się tak, gdyby artystka nie posiadła rzadkiego talentu opowiadania o najbardziej elementarnych emocjach w sposób bezpretensjonalny, a przy tym prosty i przejmujący. I niezwykle efektowny plastycznie.
To dlatego Plan podróży tak zaskakuje. W salach białostockiego Arsenału zawisło kilkanaście płócien z 2008 roku (i kilka dokończonych na początku stycznia – gdyby Bogacka nie malowała akrylami, to powiedziałbym, że jeszcze mokrych), fotografie, fotogramy, rysunki i drewniane wyklejanki-obiekty, osobliwe płaskorzeźby, dla których nie znajduję dobrej nazwy. Wszystkie te prace spaja jedno: to abstrakcje.
Bogacka odchodziła od dosłowności stopniowo: z czasem znika kontur, znak rozpoznawczy artystki, tła zlewają się z postaciami, a kadry stają się coraz mniej jednoznaczne. Kulminacją tego procesu był pokaz Serce (2006). W miejscu oczu i ust portretowanych postaci Bogacka dziurawiła płótno, a drzewa i włosy kłębiły się niczym secesyjne ornamenty. I choć ciągle było to to samo niezwykle eleganckie i wysmakowane malarstwo, to Bogackiej udało tchnąć się w nie nowe życie, a przy okazji uwolnić się od stygmatyzującej etykietki, która przylgnęła do niej po pierwszych wystawach. Wydawałoby się więc, że artystka znalazła dla swojej twórczości nowe przestrzenie. A jednak w Arsenale oglądamy kolejną woltę.
Bogacka nadal opowiada historie osobiste – tytułowa podróż to wędrówka do wewnątrz, rozgrywa się w głowie i sercu, a być może także na obszarze geografii intymnej. Abstrakcyjne plamy przypominające opalizującą kałużę oleju czy benzyny to reminiscencja pobytu w uzdrowiskowym miasteczku Bad Tölz, gdzie Bogacka gościła na stypendium. Szybko okazało się, że miejscowość znana z leczniczych wód była bastionem hitlerowców. Być może także dlatego Bogacka namalowała tam coś przypominającego magmowatą, zniekształconą taflę wody – jakby tamtejsze widoki nie zasługiwały na uwiecznienie. Identyczny zabieg formalny wykorzystany został w pracach, których tytuł sugeruje, że patrzymy na zachodzące słońce. Z kolei w Krajobrazach poziome pasma na czarnym tle przypominają pejzaż, odległą ścianę lasu. Taki sam efekt artystka osiągnęła w fotogramach, gdzie krajobraz udają dwa zbliżone ciała, odpowiednio twarze i ręce naświetlone bezpośrednio na papierze światłoczułym. Są w końcu owe dziwaczne drewniane kompozycje: znowu zachody słońca ułożone z klinów, jakich używa się do rozpychania blejtramów. Bogacka deklaruje, że chciała stworzyć z nich coś od dawna – dodawane do płócien w nadmiarze, walają się potem po pracowni. Pytanie, czy to wystarczający powód, aby powstała dobra praca. Ja kupuję drewniane Zachody ewentualnie jako niezobowiązujący żart.
Jakie są prace z Planu podróży? Zadziwiająco głuche, mimo wszystko płaskie także na poziomie anegdoty. Bogacka posługiwała się dotychczas prostą formą, by opowiedzieć o sprawach skomplikowanych. Teraz to się nie udało, a fotografie przedstawiające popękaną powierzchnię herbaty na dużym zbliżeniu – ma przypominać rozgałęzienia rzeki widzialne z lotu ptaka – ocierają się o ckliwy kicz. Nowe prace Bogackiej są niejednoznaczne, ale nie mogę uwolnić się od wrażenia, że niejednoznaczne programowo. A przy tym w jakiś sposób ciężkie, jakby abstrakcje wychodziły artystce z głowy, a prace figuratywne – z serca. Natomiast skomasowane uderzają powtarzalnością i ostatecznie nużą. Z drugiej strony to ciekawe, że Bogacka wpisuje się – po swojemu – w odwrót od realizmu jaki obserwujemy u młodszych od niej o niemal dekadę twórców. A jednak wolałem „starą” Bogacką: tą z okresu zagadkowego, melancholijnego Serca.