Niemożność buntu
Banasiak/Włóczą się powoli, bez celu, jedni obnosząc się z drwiącym uśmieszkiem, drudzy - robiąc idiotyczne miny. Niektórzy spośród najmłodszych noszą bluzy z cytatami zaczerpniętymi z najdzikszego hard rocka; możemy przeczytać zdania takie, jak „Kill them all!” albo „Fuck and destroy!”; wszyscy jednak łączą się w przekonaniu, że spędzają cudowne popołudnie, zasadniczo poświęcone konsumpcji i tym samym przyczyniające się do utwierdzenia ich w istnieniu.
Michel Houellebecq, „Poszerzenie pola walki”
John Maxwell Coetzee określił nasze czasy mianem tych, w których „Bóg i socjalizm zawiedli”. Wydaje się, że krytyk, nim zacznie szafować antykapitalistycznymi frazami, powinien się nad tą tezą pochylić i zastanowić jak i czy w ogóle można się dzisiaj buntować. Tym bardziej –- czy może to robić artysta?
Postawy antysystemowe obecne są w sztuce przynajmniej od czasów dadaizmu, jednak – jak wskazuje Coetzee – dzisiejsza Europa roku nie jest czasem wielkich projektów, lecz dokonanej rebelii; spełnionej utopii życia bezpiecznego i sytego. Nierówności rzecz jasna nadal istnieją, jednak nigdy nie były udziałem tak niewielu, jak obecnie Ideologia buntu o lewicowej proweniencji przeniknęła do politycznego i kulturowego mainstreamu, zaś jego estetyki do granic wyeksploatował rynek. Poszczególne propozycje kontrkultur stały się fundamentem zachodnich społeczeństw. Wolność, równość i braterstwo zostały uzupełnione o emancypację, tolerancję i model życia niezależnego, czy też w jak najmniejszym stopniu zależnego od odgórnie narzuconych ograniczeń. Bunt zlał się z rzeczywistością i zniknął. Nonkonformizm jako żywa formuła kompletnie się zdezawuował – uległ rutynie, spowszedniał, zmieszczaniał. Stał się modą, stylem życia. Przedmiot niegdysiejszej kontestacji – opresyjne, duszne społeczeństwo, jego nakazy, zakazy i dyktaty – przestał istnieć. Sieć konsumpcyjnego świata stała się tak skomplikowana, że nie sposób ustalić, co i właściwie w imię czego bojkotować. Nikt nie przypuszczał, że rynek będzie aż tak wolny.
Jednak nie to jest najistotniejsze, że pewne deklaracje – kiedyś powiedzielibyśmy: utopijne – stały się rzeczywistością, ale to, że dziś jest inaczej, niż w czasach aktywności wielkich – by posłużyć się terminologią Immanuela Wallersteina – ruchów antysystemowych. Nie trapi nas żadne bezpośrednie zagrożenie – wszak statystyki dowodzą, że prawdopodobieństwo śmierci w wyniku zamachu terrorystycznego jest mniejsze, niż w skutek upadku z drabiny. Staramy się kupować towary produkowane za pomocą etycznych metod, lecz jest to jedynie wybór mniejszego zła. Selekcja etykiet w supermarkecie stała się jedynym faktycznym protestem: łatwym i czynionym niejako przy okazji. Nic się na nim nie traci. Na jedno ustępstwo przypada dziesięć przykrych konieczności, które – koniecznych w końcu – nie nadwerężają sumienia. Wszystko – ubrania, jedzenie, sztuka, kultura, styl życia – namaszczone jest olejkami undergroundu, które jak nic innego sprzyjają świetnej sprzedaży. Oczywiście, pakujemy zakupy w lniane torby i głosujemy na lewicę.
Bunt został zdyskontowany przez dwa rynki: towarów i sztuki. Balon kolejnych kontestujących wystaw ulokowanych w samym sercu ideologicznego, finansowego i instytucjonalnego mainstreamu puchnie z miesiąca na miesiąc. Toporna semantyka – na poziomie „niegrzecznych” kampanii reklamowych (a więc niejednokrotnie poziomie wcale niezłym, niemniej niemającym wiele wspólnego ze sztuką) – urasta do rangi sprzeciwu godnego Martina Luthera Kinga. Obecność na wystawie dzieł obrazoburczych jest jak udział w Marszu na Waszyngton. Nie zauważyliśmy, że już dawno minęliśmy granicę, za którą dany – niechby ironiczny i wcale zabawny – intelektualny akt przestaje być sztuką.
Polska krytyka jest syta i, jak sądzę, nie cierpi ubóstwa. Wychowana w postpunkowych latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych obraża się na rzeczywistość i hołubi dawno już nieaktualnym wrażliwościom. Po stokroć zwerbalizowane i zwizualizowane banały ma za ważkie wypowiedzi. Nie przeszkadza jej, że kolejne pokolenie artystów – krytyków rówieśnicy lub trochę tylko od nich młodsi – posługuje się dawno już zdezawuowanymi symbolami i strategiami. Z fetyszy lewicowego protestu korzysta zarówno Steve Jobs, jak i undergroundowy artysta – a krytyk nie widzi w tym sprzeczności; nie widzi, że świat się zmienił. Projekty całkowicie odklejone od rzeczywistości próbuje upchnąć w zardzewiałej, wypchanej po brzegi szufladzie z napisem „sztuka zaangażowana”. Ileż razy można śmiać się z kolejnej przeróbki amerykańskiej flagi? Konstatować, że wszystko jest już ometkowane? Antykonsumpcyjny protest jest jak do znudzenia powtarzany dowcip – a sztuka najbardziej nie cierpi właśnie powtórzeń i nudy. Nie ma w tym krzty świeżości, a tym bardziej mocy – oczyszczającej, pobudzającej, prowokującej. Bunt bez mocy to istotna nowość.
Proponuję, by coraz to nowe trawestacje logotypów markowych produktów i kolejne antykonsumpcyjne projekty nazywać po imieniu – jako słabo skomplikowane łamigłówki na poziomie tyleż zaangażowanego, co infantylnego nastolatka. Bo chyba jednym dziś obszarem, na którym bunt nie śmieszy jest obszar nastoletniego idealizmu. Sztuka niech pozostanie choćby w miarę dojrzałą. Na koszulce przeróbka loga Ford na Fuck jest tylko smutnym suwenirem. W polskiej galerii staje się przejmującą diagnozą kapitalizmu. Fajka Nike umieszczona na czadorze urasta naraz do rozmiarów dzieła o istotnym potencjale wywrotowym. Sztuka jak najszerzej pojętego buntu to kicz naszych czasów: produkcja masowa i prostacka. Tak, jak podstarzali malarze wystawiający w kolejnych Domach Artysty Plastyka nie są w stanie powiedzieć niczego istotnego o otaczającym ich (nas) świecie – choćby zaklinali, że ich obrazy mają siłę dzieł awangardy, a teorie zachowują żywotność najbardziej niepokornych manifestów – tak nie mogą dokonać tego artyści kontestujący w czasach niemożności buntu; choćby zaklinali, że ich dzieło skruszy fundamenty systemu. W obu przypadkach efektem niezgodności deklaracji z faktami jest śmieszność. Sztuka w parze z antykonsumpcyjnym – przeciwko posiadaniu coraz to nowych, niepotrzebnych w istocie dóbr – buntem to co najwyżej słaby żart. Independent art? Ależ nie ma nic bardziej snobistycznego. Może czas, by wypowiedzi o intelektualnym i formalnym – nie mówiąc o transgresyjnym – potencjale bazarowego stoiska z koszulkami przekierować w stronę bazarów?
Młode pokolenie konsumuje i kontestuje jednocześnie. Taki stan musi rodzić nowe rejestry wrażliwości, być może istotną pustkę i wielkie paradoksy, za to na pewno – nowe artystyczne jakości, nienazwane jeszcze języki. Każda epoka ma swoją sztukę. Życzyłbym sobie, by sztuka roku 2006 nie była sztuką kontestująca logo sklepu Żabka, ale o niemożności buntu; o tym, że jak nie kupujemy w Żabce – to kupujemy w Żubrze czy Biedronce; o tym, że piękno iPoda waży dziś więcej, niż wiedza o tym, gdzie i przez kogo został wyprodukowany; o jednoczesnej wszechobecności i nierealności buntu, także o jego karykaturalności i błahości; o znużeniu, niemocy i rezygnacji; o braku; o nudzie; o pragnieniach, które zbyt łatwo zrealizować i o symbolach, z których pozostały już tylko skorupy.
Komentarze (1)
No dobrze, OK. Ale co zrobić? Odejście od konsumpcji dziś jest niemożliwe, a ewentualne wybranie takiej ścieżki naraża jedynie na śmieszność. Wyjściem jest tu jak dla mnie postawa właśnie twórcza, która wraz z "obowiązkową" konsumpcją w jakimś minimalnym stopniu redukuje tą drugą. Sztuka naszej epoki? Cóż złego w często krytykowanym postmoderniźmie? Owszem dobrze znana biel i nudna czerwień dadzą róż a ten z kolei z oklepanym niebieskim fiolet. Oklepane wyjścia nie są złe, synkretyzm może wskazać całkiem nowe ścieżki. Dlaczego by nie iść w tą stronę? W świetle takiego rozumowania film grupy Azorro "Wszystko już było..." staje sie jak dla mnie jedynie trafnym lecz liczącym na poklask widowiskiem.