Krytyka fantazmatyczna. Niedokończona rewolta romantyczno-surrealistyczna

Kozak
/

1. Geneza romantyczno-nadrealistyczna

Victor Brauner, „Stół-Wilk”, 54 x 57 x 28,5 cm, 1939–1947.

Słowo „nadrealizm” automatycznie uaktywnia we mnie skojarzenia z perwersyjnymi niepokojami późnego dzieciństwa oraz z pierwszymi burzami wczesnej młodości, słowem – z wulkaniczną aktywnością okresu dojrzewania. Jej najważniejszym katalizatorem był Lautréamont.


Pamiętam, że pierwszy raz usłyszałem to nazwisko po koniec szkoły podstawowej. Zacząłem się wtedy interesować malarstwem, a jednym z moich bohaterów był Modigliani, którego popularną biografię zaczytywałem na śmierć podczas permanentnych wagarów w roku 1985. Autor owej biografii utrzymywał, że ulubioną lekturą Modiglianiego były „Pieśni Maldorora” – książka, z którą artysta podobno nigdy się nie rozstawał.


Traf chciał, że „Pieśni…” wpadły mi w ręce niedługo potem. W czasie beznadziejnie nudnych wakacji włóczyłem się po wyludnionym Lublinie, skołowany przez wściekłe słońce i erotyczno-agresywne afekty, które kompletnie rozstrajały chwiejną konstytucję czternastoletniego wymoczka. Zmęczony upałem, schroniłem się w chłodnym wnętrzu pewnego antykwariatu. Szukałem jakiejś powieści przygodowej, która pozwoliłaby mi zapomnieć o wakacyjnej nędzy. Gdy tylko spojrzałem na półkę, zobaczyłem „Pieśni Maldorora”: – „O, to ta ulubiona książka Modiglianiego” – przypomniałem sobie – „Biorę!”. Antykwariusz otaksował mnie podejrzliwym wzrokiem: – „To nie jest pozycja dla ciebie, młody człowieku”. Następnie westchnął obłudnie i zgodził się sprzedać: – „Jak chcesz, to bierz… Tego i tak nikt nie kupi. Obrasta kurzem już prawie dwa lata”.


Biorę więc „Pieśni…” i podniecony wypadam na ulicę. Żar leje się z nieba. Ocieram czoło, otwieram książkę i zaczynam czytać „Pieśń pierwszą”: „Niech wola nieba sprawi, żeby czytelnik, nabrawszy odwagi i stając się na pewien czas tak wściekły jak to, co właśnie czyta, znalazł nie błądząc swoją drogę stromą i dziką wśród bagnistego pustkowia tych kart posępnych i pełnych trucizny, bo jeżeli podczas lektury nie okaże nieubłaganej logiki i napięcia myśli co najmniej dorównującego jego nieufności, śmiertelne wyziewy tej książki przesycą jego duszę jak woda cukier. Nie byłoby dobrze, gdyby wszyscy przeczytali to, co mogą znaleźć na następnych kartach; tylko wyjątki będą się delektowały tym gorzkim owocem nic nie ryzykując. A więc, duszo trwożliwa, zanim wejdziesz głębiej w nieuczęszczane landy, skieruj kroki wstecz, nie naprzód. Słuchaj, co ci mówię: skieruj kroki wstecz, nie naprzód…” [1].


Litery tańczą mi przed oczami. Słońce praży z furią. Zamykam „Pieśni…”. Chowam się w parku. Siadam na ławce pod płaczącą wierzbą i otwieram ciepłą „Polo-Coctę”. Pali żywym ogniem. W gorączce kartkuję Lautréamonta. „Pieśń II”: Maldoror poucza nieznajomego chłopca o potrzebie występku i zbrodni. „Pieśń III”: Maldoror gwałci i morduje dziewicę: „…wyjmuje amerykański scyzoryk z wieloma ostrzami (…). Otwiera kanciaste odnóża stalowej hydry i uzbrojony w ten skalpel (…), zaczyna, nie blednąc, odważnie penetrować pochwę nieszczęsnego dziecka” [2]...


Ręce mi drżą. Przypomina się alabastrowy brzuch koleżanki, w który chciałem wgryźć się na zeszłorocznych koloniach. Erekcję mam tak wielką, jak poczucie winy. Zamykam książkę. Otwieram. Znowu „Pieśń II” – wizja Boga tyrana i ludożercy: „…dostrzegłem tron zrobiony z ekskrementów ludzkich i złota; na tronie tym siedział, bezmyślnie pyszny, okryty całunem zszytym z brudnych prześcieradeł szpitalnych – ten, który powiada, że jest Stwórcą! W ręku trzymał gnijące ciało martwego człowieka i przysuwał je sobie po kolei przed oczy, do nosa i do ust; kiedy było przy ustach, łatwo zgadnąć, co czynił” [3]


Ponownie „Pieśń III”. Pan Bóg w domu publicznym „w towarzystwie upadłej kobiety” oddaje się „uściskom lubieżnym i nieczystym”. „Kiedy nasycił się wdychaniem zapachu tej kobiety, naszła go chęć, by wyrwać jej mięśnie, jeden po drugim, ale ponieważ była to kobieta, ułaskawił ją i postanowił skazać na cierpienie istotę swojej płci” [4]


Dość! Zatrzaskuję okładkę i uciekam do domu. Nie chcę być zły! Chciałbym się wyspowiadać i wypłakać mamie! Milczę jednak i trawię to wszystko w nabrzmiałej samotności. Przez następne sześć lat boję się nawet spojrzeć na „Pieśni…”. Wiele razy chcę je wyrzucić, lecz coś (ale co? jakaś krnąbrna drapieżność?) mnie powstrzymuje. Wreszcie – jako dwudziestolatek – zbieram się na odwagę. Czytam „Pieśni Maldorora” (równolegle z „Dziadami”) w radosnym uniesieniu. Nienawidzę swojej Ojczyzny, delektuję się wstrętem do własnej matki, odrzucam polskiego Boga i nie boję się swych namiętności. Za sprawą Lautréamonta czuję się wolny i silny.


Ha! Mam nadzieję, że czytelnicy wybaczą mi frenetyczną egzaltację tego wstępu, który, jak sądzę, jest konieczny, jeżeli na poważnie chcemy się zająć problemem „nadrealistycznych” inklinacji aktualnej polskiej sztuki.


Jak wiadomo, surrealizm właściwie u nas nie zaistniał. Zdaniem Adama Ważyka stało się tak dokładnie z tych samych powodów, z jakich kierunek ten nie rozwinął się ani w Anglii, ani w Niemczech. Przyczyną było dogłębne przetrawienie romantyzmu, czy raczej złudne mniemanie, że został on przetrawiony. Wobec tego nadrealizm – postrzegany jako powierzchowna aktualizacja romantycznego paradygmatu – wydawał się po prostu niepotrzebny.


Nie miejsce tu na analizę konsekwencji tego stanu rzeczy dla angielskiej czy niemieckiej kultury – trzeba natomiast zadać pytanie, co dla Polski oznaczał niedorozwój, czy wręcz absencja nadrealizmu. Otóż zaryzykowałbym tezę, że skutki tej nieobecności były i są zgoła fatalne. W konsekwencji bowiem wywrotowy potencjał romantyzmu – ukryty w tzw. „czarnym” (frenetycznym, bluźnierczym, obrazoburczym) romantyzmie – nigdy nie został w pełni wykorzystany po to, by stworzyć projekt radykalnie surrealistyczny, czyli transgresyjną krytykę społeczną, polityczną i estetyczną. Upraszczając, powiedzieć można, że polska sztuka nigdy nie zauważyła rzeczywistego potencjału Wielkiej Improwizacji – dostrzegł go za to i wykorzystał Lautréamont (według którego autor „Dziadów” należał do „wielkich naśladowców Szatana”), przekształcając Mickiewiczowski dyskurs w protosurrealistyczny impuls, inspirujący później – w XX wieku – subwersywne gesty nadrealistów.


W Polsce romantyczna rewolucja pozostała niedokończona – w istocie nigdy nie wydała prawdziwie nowoczesnych owoców, czyli nie stworzyła dyskursu zdolnego wyzwolić rodzimą wyobraźnię spod władzy „pozytywnych” (w sensie Heglowskim) idei Boga, Ojczyzny i Kultury.


2. Zarys krytyki fantazmatycznej

W tym kontekście zwrot w kierunku surrealistycznego języka – zwrot dialektyczny i nie-sentymentalny – mógłby być wielką szansą dla naszej sztuki. Mógłby – pod warunkiem wszakże, iż owa szansa zostałaby zdefiniowana jako możliwość wyrwania się z filisterskiego trzęsawiska, w którym sztuka ta (a zwłaszcza malarstwo – szczególnie to promowane przez Raster i FGF) tkwi już niemal całą dekadę. Trzeba tu podkreślić, że zwrot ów powinien być powrotem do porzuconej idei krytyczności. Dodajmy jednak – krytyczności odmiennej od tej, która zdominowała polską scenę w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku.


Ta „nowa” krytyczność – wyzwolona z obowiązku analizy postkomunistycznych traum i uwolniona z gorsetu pruderyjnego feminizmu oraz poprawnego politycznie genderyzmu – byłaby krytycznością „surrealizującą” o tyle, o ile stanowiłaby specyficzną krytykę religijnych, politycznych i seksualnych fantazmatów. Na czym polegałby specyfika tej krytyki? Metaforycznie rzecz ujmując – na jej „mimice” i „choreografii”.


„Mimika” ta byłaby ekspresją „surrealistycznej” „twarzy” – zamkniętych oczu i dwuznacznego, po trosze ironicznego, po trosze zaś „archaicznego” półuśmiechu. Uśmiech ten – w aspekcie ironicznym – oznaczałby analityczny dystans i metakrytyczną (samo)świadomość; w aspekcie „archaicznym” natomiast – upodobanie do chtonicznych, czy wręcz larwalnych namiętności i fantazji. Podobnie zamknięte oczy – byłyby one symbolem fantazmatycznego wglądu, który niekiedy odwraca się od zewnętrznej rzeczywistości, koncentrując się na introwertycznych realiach demonicznych afektów i wyobrażeń.


„Choreografia” fantazmatycznej krytyki byłaby z kolei wyrazem swoistej „polityczności”, która wprawdzie nie powstrzymuje się od doraźnego gestu, wymierzonego w konkretny element społecznego status quo, ale nie liczy przy tym na bezpośredni i natychmiastowy polityczny efekt.


Gest ten to jakby acte gratuit – rodzaj ekscesywnego działania, któremu nie patronuje obywatelski obowiązek ani moralny imperatyw – to akt motywowany infantylnym, nieprzewidywalnym pożądaniem, którego głównym celem jest czysta przyjemność związana z ruchem i walką. Krytyczna choreografia skomponowana z dziecinnych, bluźnierczych, obrazoburczych, po Nietzscheańsku „radosnych”, a przy tym ironicznych gestów, wyraża dystans wobec aktualnych realiów, a zarazem jest przewrotną ekspresją inklinacji „politycznej”, której „polityczność” polega na dążeniu do tego, by uniemożliwić kanonizację społecznego i kulturowego konsensusu. Tym samym choreografia krytyczna staje się choreografią „diaboliczną” – jej reżyserem jest bowiem Diabolus Dialecticus: wróg mumifikujących procesów beatyfikacyjnych i siewca Niezgody – przeciwnik pojednania, utożsamionego z gnuśną petryfikacją. Duch ten wywołuje ferment i zamęt – jego „polityczność” jest więc w istocie „anty-polityczna” – stanowi bowiem dialektyczną antytezę „polityki” jako figlarna i kapryśna (a przy tym bardziej zorientowana na rozkosz, a mniej na pożytek i zysk) symulacja rozstroju publicznego systemu nerwowego – symulacja, będąca (niemal erotycznie) podniecającą grą w dezorganizację kulturowego porządku.


Krytyka, o której mówimy ma rys Nietzscheański, ponieważ zdaje sobie sprawę ze swych uwarunkowań fizjologicznych. Nie wypiera się ich, lecz przeciwnie – afirmuje je i stara się wykorzystać. Jednym z takich uwarunkowań jest pragnienie i prawo do dionizyjskiego, orgiastycznego, destrukcyjnego upojenia, odgrywającego doniosłą rolę w procesie poszerzania obszaru wolności i rozkoszy – tej domeny podmiotowej suwerenności, która pozostaje poza kontrolą, jaką sprawuje konwencja moralna, polityczna i kulturalna.


W tym kontekście zaakcentować należy, że postulowana krytyka jest nie tyle krytyką fantazmatu, co raczej krytyką fantazmatyczną. Różnica między tymi dwoma paradygmatami krytycznymi jest istotna. Pierwszy wyłącznie krytykuje wyobrażenia – poddaje je swego rodzaju „kolonizacyjnej” analizie, której celem nie jest bezinteresowne poznanie, lecz „cywilizacyjna” misja – np. zaprzęgnięcie wyobrażeń do poprawnej politycznie pracy, albo wcielenie do służby na rzecz aktualnie obowiązującej konwencji kulturalnej. Stosowana w ten sposób krytyka przyczyniła się do estetycznej i politycznej porażki polskiej sztuki krytycznej w latach dziewięćdziesiątych.


Drugi paradygmat – czyli krytyka fantazmatyczna – wyklucza kolonizowanie fantazji. W tej perspektywie wyobrażenia są zarówno obiektem, jak i żywiołem krytyki. Zaznaczmy – żywiołem, który przynajmniej do pewnego stopnia powinien pozostać nieokiełznany. Nieokiełznany nie znaczy jednak „niewysłuchany”. Krytyk powinien wszak zmierzyć się z tym żywiołem w swoistym „dialogu” – pozwolić mu „mówić”, czyli traktować go nie tylko przedmiotowo, lecz także „podmiotowo”. Istotne jest bowiem to, iż wyobrażenie można krytykować, zdając sobie jednak sprawę, że ono samo nie jest wyłącznie biernym obiektem krytyki, lecz bywa też czynnym elementem krytykującym.


Krytyczna aktywność fantazmatu ujawnia się wtedy, gdy jego treść, podobnie jak forma zmysłowa, przeciwstawia się powszechnie akceptowanemu stanowi rzeczy, tworząc rodzaj antytezy, która pozwala kolektywnej i indywidualnej wyobraźni określić, a co za tym idzie, poznać oraz zrewidować zbiorowe i jednostkowe pragnienia, koncentrujące się wokół idei transgresji. Owo poznanie jest najbardziej owocne wówczas, kiedy wyobrażenia konstytuują suwerenne dominium, pozostające poza kontrolą konwencji determinujących polityczne, estetyczne lub obyczajowej status quo. W tej sytuacji zbiorowy i jednostkowy umysł – konfrontując się z „językiem” fantazmatycznych obrazów – krytykuje, będąc jednocześnie krytykowanym; dokonuje analitycznego rozbioru wyobrażeń, a zarazem oddaje się we władzę fantazji i pozwala jej się „rozebrać”. Ta quasi-erotyczna naprzemienność analitycznej aktywności i bierności tworzy dynamikę dialektycznej krytyki fantazmatu.


Dynamika ta sprzężona jest z dialektyką upojenia i trzeźwości. Krytyk bowiem – obcując z wyobrażeniami – nie pogrąża się bez reszty w dionizyjskim szale, lecz programowo wraca do idei „przytomności” po to, by na trzeźwo, z dystansu, z ironią perwersyjnego (tj. intoksykowanego pożądaniem) badacza spożytkować skarby wydobyte z irracjonalnych odmętów.


3. Surrealizująca (an)estetyka bez-krytyczności

Porzucenie trybu przypuszczającego w trakcie rozważań o krytyce fantazmatycznej jest błędem. Pamiętać wszak trzeba, że postulowana sztuka krytyczna – choć powinna w Polsce zaistnieć – jak na razie nie istnieje i nic nie wskazuje na to, by pojawiła się w najbliższym czasie.


Tymczasem zamiast sztuki, która z ironiczną świadomością umiałaby wykorzystać afektywno-wyobrażeniowy żywioł irracjonalności po to, by z delikatną precyzją skierować jego energię w (historycznie, religijnie, politycznie i seksualnie) zapalne punkty po/nowoczesności, pojawia się zgoła odmienne zjawisko. Jest nim pozbawione krytycznych ambicji malarstwo, flirtujące z nadrealistyczną poetyką w sposób powierzchowny, sentymentalny i drobnomieszczański.


Artyści odpowiedzialni za ten flirt – Piotr Janas, Jakub Julian Ziółkowski, Tomasz Kowalski, Tymek Borowski – różnią się od siebie stylem, wiekiem, doświadczeniem i dorobkiem. Łączy ich jednak ich jednak coś, co określiłbym jako bezwiedny lub „naiwny” antymodernizm.


Jest to konstatacja o tyle zaskakująca, że malarze ci w zasadzie powinni rewitalizować modernistyczne praktyki. Zarówno z racji – by tak rzec – przynależności instytucjonalnej (współpraca Janasa i Ziółkowskiego z FGF), jak i z powodu deklaracji (Borowski). Tymczasem ich podejście do nowoczesnej tradycji wpisuje się w postawę, którą określić można – używając Marquardowskiej terminologii – jako ponowoczesną, a zarazem antymodernistyczną negację teraźniejszości w imię przeszłości. Przy czym przeszłością nie jest w tym wypadku jakaś mitologiczna, przedchrześcijańska starożytność, lecz awangardowa (np. surrealistyczna) nowoczesność, która z postmodernistycznej perspektywy jawi się jako „złoty wiek” będący obiektem sentymentalnych i stereotypowych tęsknot. Powrót do tego – jak powiedziałby Benjamin – „antyku”, wcale nie musi być regresem, niemniej akurat w przypadku wymienionych artystów jest tylko filisterskim wycofaniem się na pozycje dziewiętnastowiecznego akademizmu. Wydaje się bowiem, że za ich powrót do przeszłości odpowiada przede wszystkim powierzchowna nostalgia za kostiumem w stylu retro, który chwilowo wraca do łask za sprawą mody. Przywoływanie modernizmu odbywa się tutaj dokładnie na tej samej zasadzie, na jakiej odbywało się przywoływanie starożytności w obrębie sztuki pompierskiej. Tą zasadą jest zasada akademickiej konwencjonalizacji estetycznego sztafażu przeszłości. Postępowanie tego rodzaju odzwierciedla najbardziej regresywne tendencje ponowoczesności. Jak twierdzi Marquard, „postmoderna jako program została dawno zdementowana przez postmodernę jako realną formę sztuki”. Czym jest ta forma? Jest „powrotem historyzmu w owym fin de siecle, który zarazem jest fin de millénaire. Faktyczna postmoderna jako realna postać sztuki jest neohistoryzmem” [5].


Marquardt wyprowadza z tego twierdzenia tezę, że „tym, co przychodzi po postmodernie – i dawno już powróciło – jest moderna” [6]. W tym kontekście wyłania się kluczowy problem, a mianowicie: jaka moderna faktycznie powraca, a jaka POWINNA powrócić?


Otóż w przypadku wymienionych malarzy powraca moderna skrajnie nie-nowoczesna, filisterska i „naiwna”.


Nie-nowoczesna, czyli nawet nie tyle negująca, co po prostu lekceważąca ten kluczowy dla każdej nowoczesności obszar, jakim jest teraźniejszość. Sztuka, którą proponuje Ziółkowski et consortes – programowo pozbawiona jakichkolwiek odniesień do aktualności – pozytywnie waloryzuje swoje oderwanie od realiów, przedstawiając je jako erupcję czystego malarstwa, wyzwolonego ze stanu politycznej, kulturowej lub jakiejkolwiek innej służebności. Tymczasem ten sam gest, który rzekomo uwalnia sztukę z ideologicznych zobowiązań, nadaje jej charakter już-tylko-bibelotu i tym samym skazuje na inny, być może nawet gorszy, rodzaj podległości. Podległość ta w gruncie rzeczy oznacza degradację malarstwa do rangi jednego z wielu elementów wystroju wnętrz i sprawia, że obraz w istocie niczym nie różni się od mebla – nic więc dziwnego, iż „każdy przyzwoity salon chce mieć jeden z takich modnych mebli” [7]. To właśnie ta „stolarska” redukcja nadaje malarstwu dziewiętnastowieczny i par excellence filisterski status ozdobnika, który satysfakcjonuje mieszczucha, nie stawiając mu przy tym żadnych wymagań i wyzwań, nie mówiąc już o politycznym, intelektualnym lub estetycznym oporze (kto chciałby zapoznać się z poglądową ilustracją tego stanu rzeczy, niech zajrzy na stronę Art Bazaaru, gdzie znajduje się relacja z dorocznej wystawy w lofcie „państwa” Hortów – Ziółkowski na razie wisi koło windy, choć wszystko wskazuje na to, że już niebawem awansuje do sypialni, by razem z innymi – miękkimi jak poduchy – malarzami umilać kolekcjonerom poobiednią drzemkę).


Nie-nowoczesność i filisterstwo „kostiumowej” moderny ściśle wiąże się z jej wieloaspektową „naiwnością”. Czym jest ta „naiwność”? To przede wszystkim nieobecność teoretycznej refleksji, związana z przekonaniem, że artyście niepotrzebna jest estetyka, czyli – jak ująłby to Schelling – filozofia sztuki. W tym kontekście warto przypomnieć uwagę Adorna, który wskazuje, że „bardzo wielu uważa estetykę za coś zbędnego” [8]. Dzieje się tak dlatego, że estetyka „zakłóca im niedzielne przyjemności, do których sprowadziła się sztuka, dodatek do mieszczańskiego dnia codziennego w czasie wolnym” [9]. Ta niechęć do filozofii ogradza sztukę „jako park narodowy irracjonalności, do którego nie należy wpuszczać żadnej myśli. A przy tym sprzymierza się z opadłym z teorii estetycznej i poniżonym w oczywisty banał wyobrażeniem, że sztuka musi być bezwzględnie naocznościowa, choć przecież ma ona zawsze udział w pojęciu” [10].


Anty-filozoficzność sztuki często idzie w parze ze strywializowanym i nieuświadomionym upodobaniem do naiwności Schillerowskiej. Ta zaś w realiach ponowoczesnych wydaje się ideą skompromitowaną, ponieważ w „epoce dyrygentury przemysłu kulturalnego naiwność estetyczna zmieniła swoją funkcję. (…) Konsumentów, którym naiwność zalecano i wbijano do głowy, usiłuje się powstrzymać przed tym, aby się głupio zastanawiali nad tym, co mają łykać i co zapakowano w pigułkach. Niegdysiejszą prostotę przełożono na prostactwo konsumenta kultury, który z wdzięcznością i z metafizycznie spokojnym sumieniem odkupi od przemysłu i tak nieuchronną tandetę” [11]. Co ważne, naiwność konsumenta koresponduje z naiwnością artysty, która „wyrodziła się w naiwną uległość wobec przemysłu kulturalnego” [12].


Trzeba w tym miejscu zwrócić uwagę, że naiwność polskiego malarstwa flirtującego z nadrealizmem nie sprowadza się wyłącznie do tego, że owo malarstwo stanowi lekkostrawny produkt, który już w chwili narodzin daje się pożreć rynkowi, nie wywołując najmniejszego refluksu. „Naiwność”, o jakiej mówimy ma także inny wymiar – to również rodzaj ślepoty. Przywołując raz jeszcze Adorna, powiedzieć można, że „naiwność” ta jest „fermentem zaślepienia” [13].


Owo zaślepienie oznacza niedostrzeganie doniosłej szansy, jaka wiąże się z możliwością powrotu modernizmu w wersji ekstremalnej i nieprzejednanej. Modernizmu frenetycznego i złośliwego, który nawet zwykły mebel usiłuje przekształcić we wściekłego drapieżnika. Modernizmu obscenicznego, obrazoburczego, skatologicznego i abjektalnego, który – jak podkreśla Adorno – skłonności do tego, co „wstrętne i fizycznie odrażające” [14] zamienia w dźwignię estetycznego, filozoficznego, a nawet politycznego radykalizmu.


„Naiwność” dzisiejszego polskiego „modernizmu” oznacza także nieświadomość faktu, że to, co ten „modernizm” uważa za swój główny atut, a mianowicie wyabstrahowana z teraźniejszości i historycznego kontekstu „czysta” estetyka, jest w istocie jego największą słabością – „anestetyką”, która usypia krytyczną refleksję.


Ów anestetyczny „modernizm” jest nie tylko „naiwny” i bez-krytyczny, lecz także „szkolny” – stanowi bowiem rodzaj uczniackiego repetytorium z poetyk niegdyś drapieżnych, a dziś kompletnie upupionych, by nie powiedzieć – wykastrowanych. Cała energia tej „szkolnej” sztuki – przylizanej i pozbawionej rogów – znajduje ujście w gorliwych zabiegach o świadectwa z czerwonym paskiem. Tworzący ją artyści kontentują się odgrywaniem podrzędnych ról, wśród których jedną z najbardziej degradujących jest rola ugłaskanego i bez-krytycznego pupila.


Na zakończenie sam pozwolę sobie na nieco (dialektycznej) naiwności, wyrażając nadzieję, że kiedyś wreszcie nadejdzie ten dzień, w którym polska sztuka zapragnie poznać pożytki płynące z występku i nauczy się kąsać. A jeśli ponadto zechce łagodzić ból, to może przyda jej się „anestetyczna” recepta, będąca dziełem pewnego młodzieńca, który – jak głosi legenda – często był w szkole karany karcerem za skłonność do obscenicznych wypracowań:


„Najbardziej skuteczny napój uśmierzający, jaki ci radzę, to miska gruzłowatej ropy rzeżączkowej, w której rozpuszczono włochatą torbiel z jajników, pęcherzykowaty szankier, napletek w stanie zapalnym, wywrócony na żołędziu wskutek parafimozy, i trzy czerwone ślimaki. O ile zastosujesz się do tych wskazań, moja poezja otworzy szeroko ramiona, żeby cię przyjąć, jak wesz nacinająca swymi pocałunkami korzeń włosa” [15].


Tomasz Kozak

Komentarze (60)

Kuba

Tomek, gratuluje tekstu. Ciekawy. Kiedy otworzysz swoj wlasny blog?

Anonimowy

czyli nadzieja w Dunalu

Anonimowy

ach jak ten dudal lubi siebie

Anonimowy

Jest jedno wyjscie z tej matni.

Andrzej Przywara powinien wyrzucic "filistrow" - Janasa i Ziolkowskiego a do Basel zabrac Kozaka.

Anonimowy

>>kto chciałby zapoznać się z poglądową ilustracją tego stanu rzeczy, niech zajrzy na stronę Art Bazaaru, gdzie znajduje się relacja z dorocznej wystawy w lofcie „państwa” Hortów – Ziółkowski na razie wisi koło windy, choć wszystko wskazuje na to, że już niebawem awansuje do sypialni by razem z innymi – miękkimi jak poduchy – malarzami umilać kolekcjonerom poobiednią drzemkę)..<<

Przez lozko do slawy!

JJZ w ten sposob dolaczy m. in. do takich mieczakow jak Sasnal, Neo Rauch i John Currin.

Anonimowy

tekst chce się czytać ,pytanie tylkko czemu jest tu ...może na własnym blogu nalezy spróbować ?!

czemu ta ciągła krytyka Janasa i Ziolkowskiego,zawracanie głowy czymś czym nie należy zawracać sobie głowy .ci artysci są częścią procesu który jest nieunikniony i taka jest kolej rzeczy.po co o tym tyle pisać i poświęcać temu czas,tego nie rozumiem. to jest problem "naskórka" czegoś absolutnie powierzchownego co jest tylko i wyłącznie estetyką i pozorem..antymodernizm -chyba nie tymi kategoriami należy mierzyć powspółczensność .czym jest faktyczna postmoderna trudno to stwierdzić,zaiste trudno tu o jedno i jedyne rozwiązanie jaka moderna powinna powrócić .? (czy wogóle jedno rozwiązanie jest nam potrzebne do czegokolwiek,jedynie stworzenie forum na którym mogą przebywać inne propozycje artystyczne w stosunku do popłuczyn nadrealizmu) -z pewnością intelektualna a nie sentymentalna ,taka jest moja odpowiedź w kontekście naszej historii. prosze zwrocic uwage jakimi wyborami kieruje sie powstajace Muzeum a jakimi FGF i czemu tak jest .to oczywiste.

Tomek Kozak

1. Hmm… Jak to CIĄGŁA krytyka Janasa i Ziółkowskiego? Jak dotąd ja nie spotkałem się z tekstem negatywnie waloryzującym fenomen wyżej wymienionych artystów… Czytam raczej laudacje. Tak więc – choćby z najbardziej elementarnych względów – taka krytyka może być przydatna – ot, jako pozór krytycznej równowagi :-)

Poza tym, co właściwie jest oczywiste? Dla mnie sytuacja, o której rozmawiamy oczywistą bynajmniej nie jest – i właśnie tę nieoczywistość próbuje uświadamiać mój tekst.

2. „Jest jedno wyjście z tej matni. Andrzej Przywara powinien wyrzucic "filistrow" - Janasa i Ziółkowskiego a do Basel zabrać Kozaka”.

Uuu… Ta ironia - związana z podejrzeniem o czysto „karierowe” motywacje krytyki - to istocie próba dość prymitywnego faulu.

Ja powiem inaczej: jest jedno wyjście z tej matni – efektywną pracą doprowadzić do tego, by nie tylko Andrzej Przywara „zabierał” artystów do Bazylei. To pluralistyczne rozwiązanie jest chyba wystarczająco pozytywne (także jako postulat pozytywistycznej galeryjnej pracy u podstaw) ?

Anonimowy

z ostatnim się zgodzę w 100 %

z pierwszym niekoniecznie ponieważ sytuacja jest jak dla mnie oczywista ,wspomniane przez Ciebie nazwiska to część systemu, który żądzi się odmiennymi prawami od "obiektywnego" oglądu dzieła w galerii czy muzeum,mierzonego w skali progresu a nie wypełniacza dziur w rynku gustów bananowych laików 

a no i jeszcze tekst S.Szabłowskiego w Dzienniku to niezły cios.takie nazwiska co Pan Szabłowski przytacza to o pomstę do Nieba woła ,kształtując tym samym gusta laickiego plebsu .jak by nie było w warstwie estetycznej nie ma co porównywać Ziółkowskiego z jakimś Frydrychem czy Dunalem,a co by się nie sądziło o Sasnalu jednak ciężko szukać nastepcy wśród tych nazwisk,to klasyczne mazaki dyletantów,swoją drogą Marcel Dzama to też niezła bieda,wytwór artworldu ,dla osoby z minimalnym poczuciem smaku ,pionek bez znaczenia podobnie jak wyżej wymienieni

czekam na dalsze teksty Pana Kozaka

Anonimowy

świetny tekst! dziwi tylko to, że głos Kozaka jest taki odosobniony..zjawisko, które nudzi już w fazie raczkowania opanowuje umysły studentów, artystów i powoli krytyków (oni są czesto jeszcze w fazie genderingu). Tomek, może chwilowo porzucisz montowanie filmów dla napisania ksiązki?mam wrażenie, że twoje teksty są dużo bardziej "(niemal erotycznie) podniecającą grą w dezorganizację kulturowego porządku" niż prace.

Tomek Kozak

Powiedzieć artyście, że jego teksty są lepsze od jego prac, to doprawdy bolesny cios. Ale cóż… Jak śpiewał Roman Kostrzewski: „Okręt mój płynie dalej, gdzieś tam… Serce choć popękane, chce bić…”

Jednak poważnie rzecz ujmując, chciałbym podkreślić, że właściwie cała moja aktywność wynika w dużej mierze z przeświadczenia o konieczności ucieczki przed alternatywą: obraz ALBO tekst. Moim zdaniem to fałszywy wybór.

Według mnie sztuka musi być zarazem (anielsko) zmysłowa i (piekielnie) dyskursywna :-)

Próbuję zatem połączyć jedno z drugim. Udaje mi się to lepiej lub gorzej. Jak rozumiem, Pani/Pana zdaniem, raczej gorzej. Tak, czy inaczej, mam jednak nadzieję, że w obu dziedzinach nie powiedziałem jeszcze ostatniego „słowa” :-)

Anonimowy

haha nie chciałam wymierzać bolesnych ciosów, wartościowanie Twoich filmów i tekstów wynikało właśnie z przekonania o tym, że jedno i drugie stanowi takie samo działanie artystyczne. a więc jedynie zaznaczyłam, że wolę jedną pracę od drugiej. więc cóż... Jak śpiewała Anna Jantar: "ten dzień bez happy endu nie musi skończyć się źle.."

Baron

Doprawady. Po paru dniach picia, szczególnie źle czyta się takie erudycyjne elukubracje. Warto pamiętać, że polskiemu społeczeństwu nie udało się jak dotad osiągnąć takiego poziomu gnuśnej samoorganizacji, żeby udało się je pokąsać drapiezną sztuką. W ogóle jakąkolwiek sztuką.

Wystarczy spotkac się z rodakami na dowolnym europejskim lotnisku...

Tłoczą się i nie wierzą, że dla wszystkich starczy miejsca w samolocie. Biją brawo po lądowaniu.

Otóz w swoistym zawieszeniu jakie staje się udziałem współczesnego podróżnika najłatwiej przekonać się, że demony rządzące życiem tych ludzi wykrzywiają swoje nikczemne oblicza w pełnym słońcu. Nie trzeba ich wydobywać...

Najpierw wypadałoby wytworzyć snobizm ogarniający klasę średnią. Snobizm który pozwoli zapoznać rzesze oddane w pacht nieprzejednanej głupocie z podstawowym zasobem pojęć języka sztuki.

Otóż wyemancypowany kmiot nie ma powodu aspirować do uczestnictwa w kulturze wysokiej czy jak tam się TO zwykło nazywać. Jest na to zwyczajnie za wcześnie.

Wszystkie cytaty z tak miłego memu sercu Adorna chybiają zatem swemu przeznaczeniu, albowiem nie znajdują zastosowania w odniesieniu do polskiego społeczeństwa, już chociażby brak w tym kraju "przemysłu kulturalnego" stawia pod znakiem zapytania sens bezrefleksyjnego powoływania się na autorytet martwego zagranicznego myśliciela.

Otóż musimy wymyślić sobie swój własny taniec z pochodniami, albo inne Chochoboły. żaden Leclerc tu nie pomoże.

A ci panowie mazalarze którzy przywołują pewien sztafaż w sposób byc może koślawy, może rzeczywiście wiele nie zwojują ale... no dobra może z innej teczki, kiedyś pospólstwo kolekcjonowało puszki po importowanych napojach i to im wystarczyło za fetysz, potem okazało się, że to tylko puszki. Pewnych procesów nie da się ponad miarę przyspieszyć. Potrzeba czasu żeby dopuścić do siebie myśl, że czasami puszka to: "Ceci n’est pas une pipe".

Anonimowy

a co pan rozumie pod tym terminem "przemysł kulturalny" ?

Baron

Adorno jako człowiek inteligentny, nie czekając na to aż Niemcy wywiozą go do gazu, wyemigrował tak jak wielu innych niepozbawionych wyobraźni niemieckich intelektualistów tamtych czasów do USA, gdzie napisał m. in. z jakimś gościem książkę o tym jak komponować muzykę do filmów (w pierwszym zdaniu deklarują, że muzykę do filmów komponuje się wyłącznie dla kasy... AAAAAAAAAAAAAAA!!!!) tam też zetknął się z amerykańskim przemysłem rozrywkowym/kulturalnym. Czyli środowiskiem gdzie niby-bohema ociera się o prawdziwą kasę i gdzie właściwie czeka się okazji żeby zostać dokoptowanym.... W Polsce (i nie tylko w Polsce) nie ma niczego, co by w jakikolwiek sposób przypominało skalą i jakością tamtejszy szołbiznezm. Oczywiście pewne mechanizmy mają charakter uniwersalny, jednakowoż obstaję przy twierdzeniu, że my tutaj w Polsce nieco udajemy, że mamy rózne gwiazdy i takie tam instytucje kutury... skala czyni zasadniczą róznicę. To nie do końca jest odpowiedź, ale wierzę, że niezupełnie mijam się z prawdą.

Tomek Kozak

Szanowny Anonimie:

„Przemysł kulturalny” to jedna z kluczowych kategorii krytyki kultury w wydaniu Adorna. Jeżeli chciałby Pan zapoznać się z definicja tego pojęcia, polecam fragment książki „Dialektyka oświecenia” Horkheimera i Adorno – konkretnie zaś rozdział zatytułowany właśnie „Przemysł kulturalny”.

Szanowny Baronie:

Gdybym był w bojowym nastroju, chętnie wdałbym się w polemikę na temat rzekomej „martwoty” pewnych myślicieli. Pozwoliłbym sobie wtedy na założenie, że Adorno jest bardziej witalny np. od Foucalta, do którego uczynił Pan aluzję w końcówce swojego pierwszego wpisu :-)

Nie w tym jednak rzecz. W kontekście naszej rozmowy, problemem zdecydowanie bardziej interesującym od „martwoty” wydaje mi się to, co był Pan łaskaw określić jako „bezrefleksyjne” powoływanie się na „autorytet zagranicznego myśliciela”.

Otóż zaryzykowałbym tezę, że przywołuję Adorna w sposób jak najbardziej PRZEMYŚLANY – i to właśnie w odniesieniu do „przemysłu kulturalnego”. Dlaczego tak sądzę?

Przede wszystkim chciałbym zaznaczyć, że niezupełnie zgadzam się z Pańskim przekonaniem, że w Polsce ów przemysł nie istnieje. Sądzę, że np. dominacja telewizyjnych formatów ma cechy Adornowskiej „przemysłowości”.

Ale nie o tym pisałem w swoim tekście. Nie zajmowałem się bowiem ogólną sytuacją społeczną, lecz kondycją polskiej sceny artystycznej. W związku z tym nie przypadkowo odwoływałem się do kategorii przemysłu kulturalnego. Wydaje mi się, że o ile Adornowskie diagnozy dotyczące kina i muzyki popularnej w znacznej mierze się zdezaktualizowały, o tyle – co może wydawać się zaskakujące – okazują się trafne w odniesieniu do współczesnego rynku sztuki. Jak Pan zapewne zdaje sobie sprawę, „przemysł kulturalny” to nie tylko„wszechwładna zasada komercjalizacji”, lecz również zasada trywializacji – wszechobecność stereotypowych, tandetnych i schematycznych „adaptacji” i wariacji na temat tzw. „klasyki”. Tak więc przemysł to komercjalizacja + banalizacja + BRAK RZECZYWISTEJ ALTERNATYWY. Moim zdaniem te trzy czynniki w znaczącym stopniu kształtują dzisiaj strukturę art worldu. Tu ważne zastrzeżenie – nie strukturę kina, nie strukturę przemysły muzycznego, ale właśnie strukturę świata sztuki. Zarówno kino, jaki przemysł muzyczny wytworzyły bowiem alternatywne nisze – sieć niezależnych wytwórni, niezależnych imprez, niezależnej dystrybucji i promocji. Taka alternatywa w świecie sztuki nie istnieje. W uproszczeniu – chcesz zaistnieć, musisz jechać do Bazylei. Alternatywna Bazylea (nie mówiąc już o „Anty-Bazylei”) nie istnieje – nie ma „alternatywnego” rynku sztuki, który działałby na podobnych zasadach jak „alternatywny” rynek muzyczny.

Powiedziałbym zatem, że dopóki ta sytuacja się nie zmieni, dopóki rządzić będzie komercjalizacja + banalizacja + bark alternatyw, dopóty Adorno pozostanie myślicielem żywym, a w każdym razie użytecznym. Amen!

Anonimowy

liczymy na Pana jest Pan teoretykiem i artystą,

Anonimowy

mi to absolutnie nie przeszkadza ,Świdziński jest i był źle widziany za teoretyzowanie, Beuys w sumie też ,trudno w tych przypadkach odzielić co jest teoretyzowaniem o co sztuką .stanowi to całość.

ale czemu ta polemika jest publikowana na tym blogu ?czemu nie podejmuje Pan własnej incjatywy w tym kierunku tylko u Banasiaka pan pisze ?!

Krytykant

Bo Banasiak zaproponował, słusznie podejrzewając, że Kozak będzie miał coś ciekawego do powiedzenia odnośnie aktualnego tematu głównego Krytykanta. Tak jak poprzednio M.Ujma.

pozdr

K

PS. A co do meritum, to zgadzam się, że teoretyzowanie artystów - na wysokim poziomie - jest obecnie praktycznie nieobecne; a szkoda (tym lepiej, że robi to TK). Natomiast nie zgadzam się z samym tekstem TK, i tu zbliżam się do stanowiska Barona, jako kompletnie wyabstrahowanym z polskiego tu i teraz. Ale to temat na dłuższy wpis...

tomek kozak

A dlaczego nie? Ja uważam, że niesłychanie ekscytująca jest sytuacja, w której mogę opublikować swój programowy tekst na terytorium „Wroga” :-)

Poza tym, jak rozumiem, Kuba przekształcił „Krytykanta” w rodzaj szerszej platformy wymiany myśli. Zamiast więc niepotrzebnie mnożyć blogi, postanowiłem tę platformę wykorzystać.

Jeżeli jednak domaga się Pan ode mnie inicjatywy, to zapowiadam, że po wakacjach otwieram blog telewizyjny pod nazwą „POLSKIE DROGI”, w którym co niedzielę wygłaszać będę orędzia do narodu.

Ku chwale Synczyzny!

Krytykant

ano właśnie...

erteV

...no to zajebiście...

Margrabia

To tera bedzie "Wieczor z Miskiem Kozaczkiem" ?

Anonimowy

ja Panów osobiście nie znam ale mógł bym dajmy na to przypuszczać że taki negatywny tekst na terytorium Wroga jest najzwyczajnie kolejnym ruchem taktycznym promocji najzwyczajniej Ziółkowskiego ZujCsw i kumpli z tow.wzaj.ador. pod płaszczykiem krytycznego buntu

Krytykant

no i masz - nic się nie ukryje

t.kozak

Sytuację gmatwa fakt, że ja z kolei nie znam osobiście Krytykanta - przez to układ wzajemnej adoracji komplikuje się w spoób zgoła bizantyjski, a promocja Ziółkowskiego przybiera formę koronkowej operacji sabotażowej...

Klaudia

widzę, że Panowie zaczynacie o[b]kręcać ;) się i oglądać z lubością w świetle

25-cio vatówki, ktorą sami sobie na kabelku podwieśiliście u powały tego bloga.

Piękniejecie.Trę szczupłym kolankiem o drugie.

Tomaszu, tekst godny uwagi, myslę ze, krytyka artystow-filistrów uzasadniona i tezy o przemysle kulturalnym w zasadzie też, choc na gruncie polskim inne czynniki grają zasadniczą rolę. Jednak coś mi przeszkadza w zaufaniu (jakże ważne) a co za tym idzie poważnemu odbieraniu Twoich komunikatów.

Z tego co wiem jesteś związany z galerią komercyjną Lokal 30, ktora z zapalem pretenduje do regularnej, czyt. wytyczonej przez "kulturalny przemysł" drogi. Czy czasem nie jest tak, ze to brak rzeczywistych sukcesów tejże a co za tym idzie Twoich (rynkowych) czyni Cię wojownikiem-antyfilistrem?Jesli pragniesz sprytnego offu, stwórz chocby jego namiastkę w postaci dwoch trzech wystaw poza ukladem ktory Cię tak brzydzi. I ktorego jestes częścią. Mam niestety nieodparte wrazenie ze brak propozycji z rastra tudziez fgf ma wielki wplyw na gloszone przez Ciebie poglady. Z drugiej strony w zasadzie ta sytuacja moglaby Ci pomóc w budowaniu niezaleznego image. Tylko ten nieszczesny lokal :). A znam takich co sie nie dali podejsc z zadnej strony i radzą sobie niezle. Zaje sie ze, pielęgnują swoje ego we sprytniejszy sposob.

Klaudia

zapomnialam o " ''. zatem mialo byc "podejsc".

Anonimowy

Tomasz Kozak

WZNIOSŁOŚĆ – ENERGIA KRYTYCZNOŚCI?

projekcja filmu i prelekcja autora z cyklu „Moja historia sztuki”

15 maja 2008 (czwartek), g. 18.00, Sala Kino/Audytorium

Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski, ul. Jazdów 2, Warszawa

Tomasz Kozak zaprezentuje swoją najnowszą pracę wideo, kumulującą obrazy wzniosłości generowane przez współczesne kino. Film Song of Sublime ukazuje rozszalałe żywioły i strumienie energii penetrującej mrożąco-palące kosmiczne dale. Ten projekt found footage będzie pretekstem rozważań skoncentrowanych wokół pytania, czy ponowoczesna refleksja powinna zweryfikować swoje rozumienie wzniosłości, pojmowanej przede wszystkim jako impuls do spekulacji na temat mechanizmów widzenia. Po projekcji artysta wygłosi odczyt, którego głównym tematem będzie próba zdefiniowania kinematograficznej wzniosłości jako krytycznej energii, uruchamiającej projekcję marzenia o zrewidowaniu granic określających nowoczesny paradygmat „Bezpieczeństwa”.

Wiaderny

Droga Klaudio

Piszę do Ciebie gdyż albowiem ze wszechmiar pragnę zapewnić, ze żadnych sukcesów na niwie artworldu jak dotad nie odniosłem. Czy w związku z tym, dopóki nie zostanę polskim Wilhelmem Sasnalem mam zaprzestać wypisywania na blogach?

czy odrobina frustracji która towarzyszyć może każdemu kto para się sztuką bez "widocznych" sukcesów od razu dyskwalifikuje wszystkie jego wypowiedzi?

Najsredeczniej jednak chciałbym uprosić o listę galerii niekomercyjnych które pozwolą mi poradzic sobie nieźle i mie nie podejdą.

Właśnie kończę cykl płócien przedstawiających przemoc współczesności, i chciałbym powieścić to w jakiejś sprytnej cafe-off czy znasz takie miejsce? Zaznaczam, ze pochodzę z Tarnowa i niez znam innych miast nadmiernie...może trochę Kraków..

Acha Kozak to BUfon. Ale i tak jest lepszy niż te gówniane przysrywy sprowadzające się do tego: kto kogo? w co? zaj i co?

Klaudia

T. Kozak to nie bufon a Pan nie przeczytal ze zrozumieniem.

Wiadroklep

Panie Tomku. Pan sie ustosunkuje czy nastepny plakat przylepi? Spokojnie, przyjdziemy do kinoLabu, obadamy...

Anonimowy

Wprawdzie zdarzało się, że osobiście rozklejałem plakaty anonsujące własne przedsięwzięcia, tym razem jednak to nie ja jestem autorem owej "wzniosłej" wklejki :-)

Do wpisu Pani Klaudii oczywiście się odniosę - poruszyła ona bowiem (w symptomatyczny sposób) istotny problem. Niestety akurat w tym momencie inne obowiązki nie pozwalają mi na natychmiastową replikę. Proszę dać mi czas do wieczora - wierzę, że zdołam Państwa usatysfakcjonować...

t.kozak

To mówiłem ja - Tomasz Kozak :-)

Wiaderny

Ale jak tO? bez zrozumienia? tam pisze tak:

"Sprawiasz wrażenie hipokryty który tak naprawdę czeka aż prominenci go zauważą, choć piszesz interesujace rzeczy, nie jestes dosyc sprytny żeby odpowiednio skonstruować swój produkt. bo póki co postawileś na złego konia. Znam cwańszych".

tomek kozak

Teraz tylko krótko do pana Wiadernego - w kwestii "bufona":

Ma Pan do pewnego stopnia rację. Bliska jest mi idea 'transcendentalnej bufonerii" Schlegla :-)

Pozdrawiam

tomek kozak

Szanowna Pani Klaudio,

Celnie ukłuła mnie Pani w pietę achillesową!

Ale żarty na bok! Pani wpis wydaje mi się istotny, ponieważ z jednej strony kumuluje kluczowe pytania, z drugiej zaś jest modelowym przykładem (rozpowszechnionego u nas) myślenia, które w moim przekonaniu prowadzi do istotnej blokady krytycyzmu.

1. Bez wątpienia dotyka Pani bardzo ważnego problemu - mianowicie obecności artysty na rynku. Jest to sprawa skomplikowana, a blogowa dyskusja wiele kwestii symplifikuje. Proszę więc darować mi pewne uproszczenia, które siłą rzeczy pojawią się poniżej. Ujmując problem w skrócie, swoją pozycję określiłbym (podkreślam – upraszczając) następująco:

a) Zasadniczo nie jestem DOGMATYCZNYM WROGIEM obecności artystów na rynku (Konieczność zmierzenia się z rynkiem to wszak sytuacja par excellence „nowoczesna” - patrz np. przedstawiona w „Pasażach” koncepcja „rynkowego” statusu Baudelaire’a i wpływ „rynkowości” na jego stosunek do polemistów i konkurentów). Pisałem o tym trochę w tekście „Krytyka kosmetyczna?” opublikowanym przez Krytykanta pod koniec ubiegłego roku - tam znajdzie Pani wyjaśnienie, dlaczego np. aktywność rynkowa Ołowskiej albo Maciejowskiego nie budzi moich wątpliwości, a aktywność Sasnala i Żmijewskiego – już tak.

b) Z powyższego wysnułbym następującą tezę: - Ważne jest nie tyle to, że się w ogóle coś sprzedaje, lecz raczej to, CO się sprzedaje. Innymi słowy, czy sprzedaje się sztukę „bezproblemową” - sztukę, której największym osiągnięciem jest to, że się PODOBA, czy też sprzedaje się sztukę „problemową” – taką, która stanowi wyzwanie i próbuje na wielu poziomach stawiać opór temu, co rozpowszechnione i zbanalizowane?

Dlaczego sztuka, która aktualnie jest atrakcyjna komercyjnie budzi moje zasadnicze

zastrzeżenia? Odsyłam Panią do powyżej opublikowanej „Krytyki fantazmatycznej…”

c) Skoro sam fakt sprzedaży nie jest obiektem mojej zasadniczej krytyki, wobec tego również samemu sobie przyznaję prawo do sprzedawania swoich filmów i tekstów :-) Między inny właśnie dlatego związałem się z galerią Lokal_30. Po to, by spróbować „sprzedać” idee, ikonografie i konteksty, które przynajmniej w pewnym stopniu stanowią ANTYTEZY aktualnego stanu rzeczy.

2. W tym momencie dochodzimy do problemu skuteczności owej „sprzedaży”. Generalnie streściłbym Pani wypowiedź następująco: - ponieważ Kozak nie sprzedaje tak skutecznie, jak inni (i jest sfrustrowany – bo bardzo by chciał), wobec tego krytykuje tych, którzy sprzedają.

Wydaje mi się, że w związku z tym, co napisałem wyżej w punktach a), b), i c), teza ta jest trudna do utrzymania. Musielibyśmy bowiem założyć, że ewentualne sukcesy komercyjne (mam nadzieję, iż nie wyklucza Pani, że razem z Lokalem mam jeszcze szanse odnieść takowe w przyszłości:) uwiarygodniłyby – niejako „wstecznie” – te moje poglądy, które teraz wydają się Pani niewiarygodne.

Pisze Pani: „Mam niestety nieodparte wrazenie ze brak propozycji z rastra tudziez fgf ma wielki wplyw na gloszone przez Ciebie poglady”. Ciekaw jestem, na jakiej podstawie ma Pani takie wrażenie? Na podstawie moich wypowiedzi, tekstów, prac? Prosiłbym o konkrety.

W moim przekonaniu Pani „wrażenie” jest oparte na niesprawdzalnych domniemaniach – poznawczo jest nieprzydatne, retorycznie zaś stanowi prymitywny młot na adwersarza. Założenie, że u podstaw krytyki leżą „karierowe” frustracje jest raczej trudne do zweryfikowania i kieruje dyskusję na niewłaściwe tory. Dlatego jeszcze raz powtórzę to, co już wielokrotnie tutaj mówiłem. Dla Pani wygody jestem gotów przyznać, żem frustrat i resentymentalista. Tylko co to zmienia, jeśli chodzi o meritum? Naprawdę sądzi Pani, że właśnie przez to moja krytyka traci na znaczeniu?

Kolejna rzecz – „Jesli pragniesz sprytnego offu, stwórz chocby jego namiastkę w postaci dwoch trzech wystaw poza ukladem ktory Cię tak brzydzi. I ktorego jestes częścią”.

a) Nigdy nie posługiwałem się słowem „układ”, ponieważ nie mam żadnych wiarygodnych danych na temat „układu”. Zamiast niego widzę natomiast TENDENCJE estetyczne i intelektualne, z którymi wchodzę w krytyczne zwarcie.

b) Namiastkę owego „offu” pragnę właśnie tworzyć – publikując teksty, albo wygłaszając prelekcje. Dopracowując własny program filozoficzno-artystyczny.

c) Tendencje, które krytykuję mnie nie „brzydzą” – budzą natomiast wątpliwości. Ich analiza ma w moim mniemaniu tę zaletę, że przyczynia się do sprecyzowania istotnych idei – np. idei sztuki, którą chcemy tu i teraz (albo w przyszłości) oglądać i tworzyć.

Niestety wypowiedzi, które krytyczne motywacje redukują do gry egoistycznych interesów, nie sprzyjają merytorycznej krystalizacji stanowisk. To w istocie ciosy poniżej pasa. Doradzam w tej sytuacji podporządkowanie się idei fair play i pójście za merytorycznym ciosem – prosiłbym np. o sprecyzowanie, dlaczego (Pani zdaniem) czynniki inne niż „przemysł kulturalny” kształtują polską scenę. Jakie czynniki?

t.kozak

Przypuszczam, że próba odpowiedzi na to pytanie byłaby bardziej inspirująca od (psycho)analizowania moich osobistych motywacji…

Anonimowy

kozak!!ale wypociles gluta!w komentarzach tez mamroczesz, probujesz zaslanic sie tym "wiem ze jestem slaby i nikt mnie nie kupuje" ale to tylko pogarsza sprawe.widac ze na malarstwie sie nie znasz a i pewnie obrazow malarzy o ktorych piszesz nie widziales za wiele.za to ksiazki jakies stare czytasz.Bredzisz.jestes o jakies 10 lat za pozno.wyjdz czasem z domu wyjedz z miasta to ci dobrze zrobi.moze to sprawi ze zaczniesz interesowac sie sztuka.zacznij od obcowania z nia a nie od razu zglaszasz chec bycia czescia archiwum CSW.

i prosze zostaw sztuke artystom, malarstwo malarzom, muzyke muzykom,wracaj do biblioteki.no i jeszcze jedno pytanie tak na serio-dlaczego jestes taki zawistny az ci kipi glowa?

sztuka to szczescie

Anonimowy

jak wyżej

Wojciech Kozłowski

Na miłość Drumy, Panie Tomku, przecież Pan zna Benjamina?! Że tu strawestuję ulubionego klasyka. Chciałbym odnieść się nie do postu, tylko do Pańskiego opisania upadku art-worldu i świetnej kondycji muzyki i filmu.Zadziwiające, że z pełnym przekonaniem wygłasza Pan tezy bardzo trudne do obrony, na gruncie praktycznym, niekoniecznie nawet teoretycznym. Porównuje Pan przemysły muzyczny i filmowy z rynkiem sztuki, kompletnie zapominając (jak sądzę, przez chwilowe zaćmienie umysłowe a nie niewiedzę) o pełnej i bezstratnej reprodukowalności dzieła muzycznego i filmowego (dodałbym tu jeszcze literaturę) czego nie można powiedzieć o sztuce. Kanały dystrybucyjne m,f, i l. dzięki ich reprodukowalności technicznej są nieporównywalnie liczniejsze niż w wypadku sztuki. Film bedzie filmem w kinie w Tczewie, Nowym Jorku, tv i na dvd. Podobnie z muzyką, na koncercie tysiące, w mp3 miliony.Do obrazu musi Pan jechać, żeby było naprawdę. Posiadanie kolejnej kopii filmu, książki, piosenki jest tego utworu realnym posiadaniem. A w sztuce kult oryginału kwitnie. Rzeczy oczywiste tu mówię, ale jakże często zapominane. Oczywiście, jest video, foto w sztuce tez, ale jak juz na sprzedaż to w edycjach, numerowanych egzemplarzach itd. Jakoś nie widziałem Pańskich filmów na YouTube. Są oczywiście przedsięwzięcia Internetowe, ogólnodostępne, ale mówię tu o mainstreamie.To jedno, ale jest jeszcze inna sprawa - pisze Pan, że nie ma alternatywnego rynku sztuki. Otóż tak się nam tylko wydaje - jest mnóstwo artystów, w Polsce i wszędzie, którzy naprawdę nie chca jechac do Basel. Więcej, oni to mają głęboko gdzieś. Czasem nawet nie wiedzą, co to. Przenosząc to na nasz grunt - prosze sobie wejść na digiart czy coś podobnego - tam są tony twórców, których nie obchodzi tutejsza dyskusja. Oni WIEDZĄ bowiem, że sa najlepsi, no może oprócz Zdzisława Beksińskiego, bo on jest najlepszy. Sętowski też b.dobry. Nie mówię tu o połaciach galerii związkowych i miejskich a coś o tym wiem. Ale jak Pan wejdzie na stronę jakiejś niemieckiej Kunstverein, to dopiero Pan zobaczy.Nie jest tak, że nie ma alternatywy. Więcej, to porównanie jest nieadekwatne, bo i w muzyce i w filmie kierunek wznoszenia istnieje. Patrz ostatnia historia z zespołami grajacymi w filmie Juno. To jest temat na długie opowiadanie, generalnie wizualni mają trudno przez kwestię reprodukowalności, może najgorzej mają młodzi kompozytorzy, choć w Polsce ciagle "Warszawska Jesień" ma respekt. Pozostaje kwestia tak nielubianych kuratorów, krytyków, galerzystów. A czym innym jest świat producentów, krytyków filmowych, muzycznych, literackich, firm dystrybucyjnych, jurorów festiwali itp? Pamięta Pan historię książki Walsera o Reichu-Ranickim? Panie Tomaszu, ten przemysł w kazdym obszarze jest stety-niestety podobny. Mi się też wiele sytuacji nie podoba, ale to nie powód, żebym naginał fakty. Pozdrawiam.WK

Tomek kozak

Panie Wojtku! Cieszę się, że przestał się Pan obawiać mojej „agresji w słowach i w sztuce” i najwyraźniej wybaczył mi Pan biblijne pozdrowienie, którym ostatnio Pana uraziłem. A nawet jeśli Pan nie wybaczył, to w każdym razie chce Pan podtrzymać dialog. Dobre i to! :-)

Pozostając (przez chwilę) w koncyliacyjnym duchu, muszę przyznać, że Pański argument w kwestii „reprodukcji” jest trafny. Bez wątpienia stosunkowo łatwa dostępność kopii ułatwia tworzenie alternatywnych sieci dystrybucyjnych. Byłbym skłonny zgodzić się także i z tym, że zestawienie rynku sztuki z rynkiem muzycznym i filmowym bazuje na zbyt pochopnej i uproszczonej analogii.

Niemniej sądzę, iż nie zmienia to faktu, że „alternatywny” rynek sztuki nie istnieje. Co więcej, słaba analogia z rynkiem muzycznym i filmowym, nie kompromituje - jak myślę – samego postulatu alternatywności. Na marginesie mogę dodać, że budowę struktury alternatywnej można zacząć od skonstruowania narzędzi, powiedzmy – hermeneutyczno-dialektycznych – które pozwolą przy pomocy krytycznej interpretacji zakwestionować spoiwo (estetyczne, intelektualne) obecnego stanu rzeczy. Przyznaję także, że pisząc swoje teksty, staram się takie narzędzia tworzyć (na ile mi się to udaje, to inna sprawa).

Absolutnie natomiast nie mogę zgodzić się z Pańską tezą, że istnieje alternatywny RYNEK sztuki. Bez wątpienia istnieją artyści, którzy nie chcą jechać do Bazylei. Czy jednak jest Pan przekonany, że już samo ich istnienie tworzy RYNKOWĄ alternatywę. W moim przekonaniu prosty brak uczestnictwa nie tworzy jeszcze alternatywy, o którą mi (nam?) chodzi. Wspólnota samych artystów nie jest jeszcze rynkiem.

Pan zarzuca mi naginanie faktów, ja zaś muszę zarzucić Panu, że, że w istotny sposób nagina Pan moje słowa do własnych tez. Pragnę przypomnieć, że nie diagnozowałem „upadku” art worldu. Co najwyżej manifestowałem wobec niego sceptycyzm. A także niepokój, jaki budzi we mnie jego obecny (nudny i miałki) kształt. Nie zajmowałem się także kondycją filmu i muzyki – moja uwaga dotycząca potencjału „alternatyw” w tych dziedzinach nie miała nic wspólnego z diagnozowaniem kondycji, w jakiej aktualnie film i muzyka się znajdują.

Pozdrawiam

Klaudia

Pan wybaczy, ze juz nie odpowiem. Jest Pan czarna dziura a potrzebuje Pan tych polemik jak materii i swiatla do pompowania EGO. Boje sie Pan pęknie wiec nie dostarczam juz strawy. Poza tym to nudne straszliwie. Kaludia

Anonimowy

tomku.widac ze lejesz wode zaslaniajac sie wyszukanym slownictwem.brakuje ci argumentow bo jak widac o zadnych alternatywach nie masz pojecia.twierdzisz ze ich nie ma a one sa.nawet slowa autorytetow w tej sprawie probujesz zmanipulowac to zakrawa na cwaniactwo.no i nie podlizuj sie to straszne jest.

Baron

Powracam z miasta jak zwykle nieco ogłuszony, nieco oszołomiony i 

bardzo rozczarowany.

Tymczasem dyskusja jak zwykle zabrneła w ślepy zaułek, w strone

personalnych wycieczek i wątpliwego autoramentu utyskiwań na kształt

RYNKU sztuki w Polsce. Zaiste paradne są te wszystkie spekulacje na

temat czegoś co nie istnieje, ale podobno twardo trzyma za twarz

artystów/filistrów/konformistów.

Powracając jednak do tego miejsca w którym ostatnio porzuciłem tego

zacnego bloga warto ustosunkować sie do kwestii bezrefleksyjności.

Bezrefleksyjność nie jest tożsama z brakiem przemyśleń. W swoich być

może nazbyt grubych słowach starałem się jak zwykle wyartykułować

podstawową dla mnie wątpliwość, która zyskuje dzięki Panu T. K. nowe

by tak rzec barwy. Pytanie brzmi w tym przypadku: na ile aparat

krytyczny wypracowany przez np. Szkołę frankfurcką nadaje się do

rozpoznawania naszego artystycznego tu i teraz? Według mnie mimo swej

niewątpliwie zapierającej niekiedy dech w piersiach estetycznej

doskonałości, za cholerę.

Dlatego nawet najgruntowniej przemyślane przywołanie np. Adorna który

w sumie był spoko gościem, nie jest krokiem we właściwym kierunku.

Szerzej zaś rzecz ujmując, powtórzywszy za Wolfgangiem Welschem:

"Filozofia zawsze traktowała sztukę instrumentalnie", zaś filozof

nigdy nie był: "sprzymierzeńcem artysty".

Dlatego powtórzę, że używanie atrakcyjnych pojęć skonstruowanych do

opisu zjawisk odmiennych niż sztuka, mimo swojej pozornej

efektowności, w konskwencji prowadzi do nadużyć i zniekształceń,

które mogą inspirować powstanie dzieła sztuki, lecz nie mogą słuzyć

do opisywania żadnej rzeczywistości, która mogłaby być uznana za,

nazwijmy to jakże niedoskonale - obiektywnie istniejącą.

Innymi słowy Pańskie teksty noszą znamiona dzieł literackich

odzianych w filozoficzny naskórek niczym Hannibal Lecter.

W tym też sensie, mogą stanowić heroiczną (bo nieudaną) próbę

odświeżenia języka którym pisze się u nas o sztuce, lub element

przemyślanego procesu autokreacji, nie mogą być jednak uznane za

istotny wkład do opisu współczesnej polskiej rzeczywistości

artystycznej.

Osobną kwestią jest nieziszczona jak dotąd wna terenie lechistanu

obietnica surrealizmu, ale to juz temat na inną butelkę.

pozostaje z wyrazami szacunku

Anonim

szuka pan panie kozak alternatywy

a to panie własnie wszystko alternatywa

ile jest osób których sztuka wogule obchodzi

ja mysle ze to nie procent a promil polskiego spoleczenstwa

to czego tu sie dziwić

czasem sie zastanawiam jak to sie tak da zyc

odklejonym od rzeczywistosci

niech mi pan powie czy ma pan jakichs znajomych nie artystow

alternatywny rynek sztuki - konam ze smiechu

jaki jest w polsce rynek sztuki?

ilu mamy polskich kolekcjonerow?

dajmy sobie jakies 50 lat :)

alternatywny rynek sztuki na zachodzie - a co mysli pan ze

jest jakis nurt w sztuce swiatowej ktory sie nie sprzedaje?

a druga sprawa to czy pan mysli naprawde ze

to co pan pisze o fgfie i rastrze nie dotyczy w tym samym stopniu lokalu 30

moze dlatego trudno brac pana na serio skoro nie gryzie pan swoich mimo ze robią to samo co raster i fgf tylko jeszcze nie tak dobrze, od gombrowicza

uczyc sie pan powinien mechanizmow samoobrony a nie tylko cytowac :)

ale z drugiej strony musze przyznac ze styl masz pan niezły

Spekulant

Panie Tomku. Jeśli dobrze rozumiem, to według Pana młodzi malarze z Warszawy nie mają wystarczająco dużych przysłowiowych jaj, żeby być tak surrealistyczni jak 14-to latek, który latem zamiast popływać w zimnej wodzie czyta Lautremonta w zmurszałym antykwariacie.

Z całą resztą można się zgodzić, lub nie, bo to takie półprawdy, półspekulacje. W Polsce nie ma rynku sztuki, nie wyszliśmy z XIX wieku.... bla, bla, bla

Spekulacje są jak dane statystyczne. Można je ukształtować tak jak młotkiem kształtuje się niepasujące elementy puzzli. Można też ułożyć puzzle z kilkoma elementami brakującymi. Spekulowanie na temat obrazu sztuki wyspekulowanego przez spekulujących z przeszłości, zaprowadzi nas do tego, że kiedyś ktoś inny wyspekuluje obraz sztuki na podstawie naszych obecnych spekulacji. Jednym słowem takie zjadanie i przetwarzanie tych samych wymiocin w nieskończoność. A artysta sobie siedzi i zawija coś tam w te swoje sreberka po to, żeby go jakiś spekulant umiejscowił na mapie wyspekulowanej układanki środowiskowej. Niemniej dziękuję za tekst, bo są dwa wyjścia: 1. nigdy nie myśleć i nie pisać, 2. myśleć i pisać do bólu. Jedno z wyjść już raczej chyba niemożliwe w realizacji.

Anonimowy

kozak przynajmniej stara sie zaproponowac coś innego ,z poza układu a nie tylko popiera popłóczyny Ernsta .ale czemu działa to na korzysc blogu Banasiaka tego nie rozumiem ..to napewno spisek bo pan kozak chyba taki głupi nie jest żeby robic reklame baraninie z Zuja i warszawki...

Anonimowy

BRAWO BARON!! czytelnie i bardzo prosto wyjasniles dzieciakowi kozakowi jakie robi bledy.Az wstyd ze taki grafomanstwo jest na tapecie.Ale nikt powazny na powaznie sie tymtekstem nie zajol bo nie ma czym.

Kozak pamietam twoja prezentacje w zuju -takie popyskiwanie roznerwicowanego dzieciaka.Wydaje mi sie ze kiedys jakies 30 lat temu to bys pierwszy sie zglosil zeby odmalowac palac.moze dostal bys za to mieszkanie w stolicy.

Anonimowy

nie wiadomo co lepsze czy popyskiwanie czy tapeciarstwo ZiolkwskiegoJanasa czy inne typy pana szabłowskiego powołując się na żenujący tekst dla Dziennika etcetc ,trudno jak widac na polskim gruncie o zaplecze intelektualne a nie dajboze jak sie jest jeszcze arttystą

tomek kozak

Szanowny Baronie:

Oczywiście problem, na ile język szkoły frankfurckiej przydatny jest do opisu aktualnej sytuacji w polskiej sztuce, pozostaje kwestią otwartą. Pan swoje argumenty na rzecz tezy o „nieprzydatności” ogranicza do twierdzenia o nieistnieniu w Polsce przemysłu kulturalnego. Pomijając to, że – jak już zaznaczyłem – nie w pełni się z tym twierdzeniem zgadzam, zaryzykowałbym tezę, że użyteczność Adornowskiego dyskursu wynika nie tylko z przydatności kategorii „przemysłu”. Znaczące partie tak „starej” (by posłużyć się określeniem jednego z krewkich internautów) książki jak „Filozofia nowej muzyki” brzmią dla mnie zaskakująco aktualnie w kontekście problemów trapiących polską scenę.

W razie potrzeby służę garścią cytatów – nie chciałbym jednak rozwścieczać i tak już wzburzonego demosu, który domaga się, bym mówił wyłącznie „własnymi słowami” :-)

Interesujący jest wątek Welscha. Nie znam zbyt dobrze jego pism, niemniej wydaje mi się, że cytat, który Pan przywołał należy interpretować w odniesieniu do ogromnej wagi, jaką Welsch (a także np. Marquard) nadawał Kantowskiemu zwrotowi ku estetyce (interpretowanemu jako antidotum na porażkę „instrumentalnych” roszczeń rozumu). Zdaniem Welscha „zmysł pospolity” jest zmysłem par excellence ESTETYCZNYM, który sprawia, że epistemologia staje się w istocie „protoestetyką poznania”. Filozof zatem nie może w niczym pomóc artyście, ponieważ to artysta niejako „pomaga” filozofowi – wszak estetyka jest bazą poznania – twierdzi Welsch. Przypuszczam więc, że autor „Vernunft…” diagnozuje nie tyle nieprzydatność filozofii w kontekście sztuki, co raczej akcentuje źródłową estetyczność filozoficznego myślenia. Proszę mnie skorygować, jeśli się mylę.

Szanowni Państwo:

Skazujecie mnie na los w najwyższym stopniu „nowoczesny” – nieustanne wahanie między skrajnościami. Z jednej strony ktoś mnie miniaturyzuje – jestem wtedy „popiskującym dzieciakiem”, z drugiej zaś – nadobna Klaudia demonizuje moją osobę w sposób zgoła astronomiczny, przypisując mi właściwości „czarnej dziury” (jakże słodko brzmi ta inwektywa w uszach „negatywisty” i „Adorniaka”!).

Dodam jeszcze, że zaintrygowała mnie zagadkowa supozycja dotycząca „odmalowania pałacu”. Jak mniemam chodzi o Pałac Kultury?... Czy prymasowski? A może prezydencki? Tylko dlaczego miałbym go „odmalowywać” trzydzieści lat temu? Proszę mi wierzyć, że z pocałowaniem ręki zrobiłbym to dzisiaj – honorarium zobowiązuję się przekazać Fundacji Na Rzecz Malarzy Którzy Nie Chcą Jechać do Bazylei.

Z biblioteczno-archiwalnym pozdrowieniem

tk

p.s. Kto nie wierzy w moc archiwariuszy, niech przeczyta „Klub włóczykijów” Niziurskiego

Anonimowy

ech, a ja do Prowadzącego. Kiedy pojawi się tu krytyka wystawy w MSN?;)

Anonimowy

krytyk i jeszcze znawca praw rynku to zwykłe jaja

Anonimowy

no to koniec debaty o surrealistach ,zostanie jak było 

pa pa

http://pl.youtube.com/watch?v=gJf7BA1wG6M

Mr Izabela

A gdzie Pan był na koloniach?

Anonimowy

Dzięki za Igora & Fanny - UJMUJĄCE! Kurcze, nie znałem tego - muszę zarchiwizować!

Jeśli chodzi o kolonie, to raz w życiu byłem w Mikoszewie. Strasznie płakałem i tęskniłem za mamą. Obiecałem, że więcej nie pojadę. (I słowa dotrzymałem)...

t.kozak

to pisałem ja - t.k.

Anonimowy

Dlaczego ponad połowa komentarzy negujących wypowiedzi T. K. jest utrzymana w tonie chamsko-obrażliwym?

Postuluję o więcej ogłady.

Anonimowy

A kiedy można się spodziewać Pańskiego videobloga? Czy to może tylko czcza plotka?

Krytykant

jeśli to do mnie, to czcza plotka

pozdr

K

Anonimowy

o hehe