Imperium Atlas kontratakuje
Banasiak/Trzecia Droga Blaire’a i Schrödera, luddyczna, antyinstytucjonalna lewica Negriego czy Hardta, rozmaici anty i alterglobaliści. Wszyscy oni cały czas udzielają fałszywych odpowiedzi na wyzwania, przed którymi stoimy, albo zajmują się drugorzędnymi sprawami. Faktycznie kapitulują wobec liberalizmu albo bujają w obłokach.
Slavoj Žižek
Wiemy dziś dobrze, że sztuka jest instytucją, że każda jej dziedzina, każdy rodzaj artystyczny jest nią również. Że akademia jest instytucją w instytucji i awangarda jest nią czy była również. Że także i antysztuka się instytucjonalizuje, gdyż poza instytucjami nie można nic, nawet ich zwalczać.
Mieczysław Porębski
„Polityka gestu: sztuka na Madagaskar! I z powrotem... do Łodzi” to esej Jarosława Lubiaka o przedsięwzięciu Jana Simona pt. Rok Polski na Madagaskarze. O wiele bzdurek za dużo zmieszczonych w tak małym tekściku, jednak kilka na tyle istotnych, że wymagają, by się nad nimi pochylić.
Zgodnie z regułami gry (przyznajmy) Jarosław Lubiak zaczyna od zwięzłego i rzeczowego (przyznajmy i to) streszczenia projektu Simona (określa go mianem „gestu”, dodając z czasem przymiotnik „wątły”). Zdefiniował go tak, jak zrobili to inni – jako parodię państwowej polityki kulturalnej z mrzonkami Polaków o imperializmie w tle. Ponadto zauważył, że na Roku... artysta zrezygnował z prezentacji dokonań rodaków i dostrzegł w tym przebiegłą strategię (zostawmy na boku – słuszna to refleksja, czy nie). Wszystko wskazywałoby więc, że po krótkim wstępie przystąpi Lubiak do rozwinięcia poszczególnych wątków, wyłożenia wniosków i wystawienia oceny. Że widzi w realizacji Simona to, do czego ten nas przyzwyczaił – raczej ciepłą psotę o dadaistycznej proweniencji, dającą do myślenia, zaprawioną pure nonsensem zgrywę, niż projekt mający realnie uderzyć w system.
Jednak Lubiak podsumował wstęp w następujący sposób: „Taki był gest artystyczny – i jak najbardziej polityczny – wykonany bardzo wątłymi środkami”. Po czym zagaił: „Pozostaje jednak kwestia sceny, na jakiej został wykonany, bowiem bez jej rozpoznania status gestu, który tak szybko został określony jako krytyczny, pozostaje bardzo niepewny”. I dalej: „Jeśli dzieło stanowi „krytykę instytucjonalną”, to powstaje pytanie, jaka instytucja bądź instytucje poddane zostają krytyce. Odpowiedź wydaje się stosunkowo prosta: instytucja tzw. Roku Polskiego (jako bardzo szczególny typ promocji kultury danego państwa za jego granicami)”.
Czyżby więc wyjazd na Madagaskar był nieudaną metaforą? Kpina z państwowej celebry nie dość zjadliwa? Dobór artystów nazbyt przypadkowy? Konstatacja Simona sama w sobie – trywialna? Nic z tych rzeczy. Według Lubiaka problem polega na tym, że Simon powtórzył swój koncept (i minimalnie rozwinął – spointował raczej) w galerii założonej przez właściciela dużej firmy – w galerii, o zgrozo, komercyjnej. Zdaje się On zapominać, że bez Atlasu nie byłoby ani kosztownego wyjazdu, ani spektakularnej wystawy. Dla Jarosława Lubiaka Atlas Sztuki staje się po prostu „sceną”, na której Simon wykonał artystyczny „gest”. I ocena owej „sceny” (instytucji i kooperacji z nią artysty) staje się de facto oceną projektu artysty. Nic to, że sednem był wyjazd na odległą – tak odległą, że aż abstrakcyjną, co w wypadku twórczości Simona znamienne – wyspę; że sednem była organizacja wystawy na tejże abstrakcyjnej wyspie; wystawy na którą nikt nie przyjdzie, a nawet jak przyjdzie – to raczej niewiele z niej wyniesie; w końcu – że sednem były tu zwykłe jaja, kpina z napuszonych – jak chce artysta – imprez organizowanych pod państwową kuratelą. Na pewno jednak sednem nie był fakt pokazania wystawy w Atlasie Sztuki.
Jest jednak teza, czas więc na wywód. Ten zaś wraz z kolejnymi stawianymi przez autora słowami pęcznieje, jak śnieżna kula tocząca się ze szczytu Maromokotro. Pisze Lubiak: „Trudno uniknąć wielu pytań: Komu lub czemu służy wywrotowy gest Simona, skierowany przeciw instytucjom państwowo – publicznego wystawiennictwa? Kto czerpie zysk z symbolicznego wytworu, jaki zostaje dostarczony przez artystę – tego kulturowego producenta, odkrywcę czy menedżera?”
„Komu lub czemu służy?”, „Kto czerpie zyski?” – zapytuje więc podejrzliwie Lubiak. Zapytuje, po czym odpowiada: „I wprost: czy krytyka państwowego PR – symboliczna produkcja Simona – nie służy po prostu promocji Grupy Atlas?” Rzekłbym: dalece rewolucyjna to teza. Być może Lubiak zdaje sobie sprawę, że w swym rozumowaniu jest tak nowatorski, iż wykracza daleko poza standartowa umysłowość przeciętnego miłośnika sztuki, bo zaraz deklaruje: „Nie chodzi bynajmniej o naiwne oczekiwanie, aby artyści nie współpracowali z kapitałem czy to prywatnym, czy państwowym”. O co zatem chodzi? By uniknąć nieścisłości, pozwolę sobie na obszerny cytat: „Raczej o rozpoznanie ogólnej sytuacji, z której symptomem mamy tu do czynienia. Nawet jeśli Grupa Atlas nie realizuje bezpośrednich czy krótkoterminowych zysków ze swojego zaangażowania w ATLAS Sztuki, to jednak ta quasi-galeria jako czyste wydatkowanie stanowi, jak to rozpoznał już Weblen, a za nim powtórzył Baudrillard, narzędzie determinowania porządku symbolicznego. Niezależnie zatem od dobrych czy złych intencji, tego czy innego szczerego mecenasa, powstaje kwestia, którą trzeba by rozpatrywać w kontekście tego, co za Jamesonem można by nazwać geopolityczną estetyką współczesnego stadium kapitalizmu. A ściślej: powstaje kwestia naszego ulokowania w tej estetyce geopolitycznej”.
I stawia Lubiak kropkę nad i: „Zapewne Simon może być postrzegany jako swoisty „schizol” Deleuze’a i Guattariego (od których Hardt i Negri przejmują kluczowe motywy i argumenty swojej wizji), schizol, który bawi się swoimi „maszynami pożądającymi” na „ciele bez organów” kapitału (niezależnie od tego, czy przepływa on przez państwowe instytucje, czy przez prywatne quasi-instytucje sztuki), wykonując rozliczne wątłe politycznie gesty artystyczne, które nawet jeśli służą krytyce lub wywracaniu czegoś, to z racji swej wątłości nie mogą mieć realnie politycznego charakteru, stanowiąc akty zaledwie symboliczne”.
Więc jednak – idzie dokładnie o to, że artysta nie powinien współpracować z kapitałem czy to prywatnym, czy państwowym. Jeśli to zrobi, wątłe politycznie gesty artystyczne przegrają z płynną strukturą aktualnego stadium globalnego kapitalizmu. No dobrze. Zejdźmy na ziemię z – by powtórzyć słowa Žižka – obłoków. Ja doskonale rozumiem, że lektura „Imperium” to jest czynność wysoce stymulująca – nie mówiąc o lekturze Baudrillarda. Pominę w tym miejscu, że do kolejnych teorii wszystkiego (vide Hardt i Negri) z definicji warto podchodzić z dużą dozą sceptycyzmu – tak na wszelki wypadek. W przeciwnym wypadku grozi krytykowi bezrefleksyjne stosowanie ich do wszystkiego; ważniejszym staje się dopasowanie teorii do rzeczywistości, miast na odwrót. Czyni tak Lubiak i nieuchronnie popada w infantylizm pożeniony z banałem.
W swej głębokiej naiwności sądziłem, że Andrzej Walczak, właściciel Grupy Atlas, jest po prostu pasjonatem, który postanowił przeznaczyć trochę ciężko zarobionych pieniędzy na popularyzację sztuki. Ależ nie – mówi Lubiak – tu idzie o niecną strategię, o światową finansjerę, która czyha tylko, jak tu wcisnąć masom produkt za pomocą artystycznej retoryki (z pewnością projekt Simona będzie świetnym wabikiem dla potencjalnych nabywców cementu i kleju do glazury). Tu nie idzie o zwyczajną, prywatną galerię, ale o – cytuję – quasi-instytucję, a więc instytucję niepełną, ułomną (w stosunku do czego?). Jarosław Lubiak czytał „Imperium” i wywnioskował zeń, że nawet jeśli jakiś naiwniaczek myśli o sobie – mecenas (ściśle: „ten czy inny szczery mecenas”) – to w istocie jego galeria „jako czyste wydatkowanie stanowi narzędzie determinowania porządku symbolicznego”. Ot, i po mecenacie – zostaje jeno ułuda. Warto w tym kontekście przypomnieć wypowiedź Zbigniewa Libery, artysty wedle logiki Lubiaka nie dość krytycznego, gdyż sponsorowanego onegdaj przez Atlas Sztuki: „Jedyną szansę przynajmniej w tym układzie, w tym świecie, w jakim żyjemy, widzę w prywatnych instytucjach”.
I tu można by zakończyć – cóż, psy szczekają, karawana idzie dalej – załóżmy jednak, że projekt Simona faktycznie i cynicznie służył (podobnie jak wystawy Libery, Majewskiego, Opałki, Kabakova i pozostałych) promocji Grupy Atlas. Pozwolę sobie zapytać – być może nie doceniwszy potęgi wszędobylskich macek współczesnego kapitalizmu – a cóż w tym złego? Dopóki złowrogi macher z Atlasu Sztuki nie wpływa na artystyczne wizje – chyba nic. Proszę wybaczyć truizmy, ale czymże jest współczesny art world, jeśli nie zespołem logotypów i uznanych marek? Muzeum takie to, a takie, kolekcjoner taki to, a taki, kurator, ranking, instytucja, dom aukcyjny, konkurs. Trzon art worldu to prywata i wielki, pływający po całym świecie kapitał – czy to się komuś podoba, czy nie. Cóż jest dziś bardziej glamour, niż sztuka? Cóż jest bardziej trendy? Tylko bunt przeciwko niej. To tlen, którego sztuce zaczyna brakować, dlatego tak bardzo go łaknie. Któż kreuje gusta? Subtelny intelektualista? Ależ nie: to François Pinault, multimiliarder – on i gros innych kolekcjonerów. Ponadto sowicie wspierane przez państwowe dotacje prestiżowe placówki oraz prywatne galerie. Zatem triada: państwo, płynny kapitał i prywata.
A „Polityka gestu...” byłaby godna jedynie milczenia, gdyby nie drobny fakt, że w meandry Lubiakowej teorii został uwikłany artysta i dzieło jego („gest”). Lubiak mocuje się z potworem, którego nie ma, wywarza dawno otwarte drzwi – jednak przy okazji deprecjonuje projekt Simona (a także działalność świetnego prywatnego przedsięwzięcia, jaki jest Atlas Sztuki). Więcej: deprecjonuje go za to, czym nie jest (i być nie miał), a czym Lubiak chciałby, żeby był (gestem realnie politycznym). Simon podążał prostą drogą, jednak Lubiak postanowił zawrócić go i zepchnąć na peryferyjną ścieżynę czczych dywagacji. Efektem wniosek nie tyle krzywdzący Simona, co wniosek absurdalny, bo oparty na mrzonkach (przypomnę, że główny zarzut Lubiaka dotyczył tego, że Rok... nie jest dostatecznie krytyczny, bo sfinansował go Atlas Sztuki). Jarosława Lubiaka „Polityka gestu...” znamionuje brak poszanowania dzieła (tu raczej: przedsięwzięcia artystycznego) w tym sensie, że służy mu ono tylko i wyłącznie artykulacji pewnej doktryny. Dzieło winno wtopić się w jej sztancę, a jeśli nie pasuje – to tym gorzej dla dzieła. Co skutecznie utopiło wcale wdzięczny projekt w przyciężkim sosie napuszonej nowomowy.
Oczywiście teksty o intelektualnym potencjale „Polityki gestu...” powstają, powstawały i powstawać będą. Powstawać będą teksty w założeniu demaskatorskie, a będące jedynie bezkrytycznym i pobieżnym repetytorium z wykładni popularnych myślicieli. Nic w nich odkrywczego, nic reakcyjnego – to tylko odgrzanie zwęglonych już kotletów. Ilość cytowanych nazwisk jest tu odwrotnie proporcjonalna do świeżości interpretacji myśli ich właścicieli – o świeżości samego doboru nie wspominając. Zaś proponowane alternatywy tak mgliste, niepraktyczne i wątłe, jak owe obłoki, o których mówi Žižek („chodziłoby o podjęcie gry z kapitałem i skrajną amplifikację działania kapitalistycznych systemów”). Tymczasem Simon pozostał na ziemi – i z prozaicznymi pytaniami. Skąd wziąć pieniądze na bilety lotnicze, miesięczne zakwaterowanie i wyżywienie – jeśli nie od sponsora? Rozumiem, że praca zarobkowa odpada (duża firma, imperium, kapitał), mecenat instytucji państwowej również (no bo jak tu szydzić z instytucji państwowej w instytucji państwowej). Mam zatem propozycję alternatywną: żebry. Imperium nie maczałoby w tym procederze splamionych ropą paluchów, złowroga Grupa Atlas obeszłaby się ze smakiem, a pięćdziesięciolatek Simon pozostałby artystą niezależnym wedle kategorii kanonicznej – Kategorii Lubiaka. Tym razem cios we współczesne stadium kapitalizmu byłby ostateczny!
I jeszcze à propos „schizolstwa”. Jarosław Lubiak napisał tekst, w którym – jak mu się wydaje – demaskuje faktyczne znaczenie aktywności galerii Atlas Sztuki (nawet, gdy ten czy inny szczery mecenas nie zdaje sobie z tego sprawy). Jeśli jednak Lubiak opiera krytykę projektu Simona o arbitralne przełożenie teorii duetu Negri i Hardt na obszar sztuki, jeśli szafuje Lubiak lewicowymi wrażliwościami, jeśli uderza w masywny gong krytyki kapitalizmu – to ja poproszę o minimalny choćby poziom wiarygodności. W przeciwnym razie gotów jestem uznać elukubracje Lubiaka za co najmniej pocieszne. Czy zatem nie przeszkadza Lubiakowi, że zdarza mu się pisywać do magazynu, którego rewers jest kilkustronicową reklamą atlasowego mecenatu (jeśli „Arteon” zamieszcza tę wkładkę charytatywnie – kajam się i odszczekuję). Więcej: pisywał przecież Lubiak bezpośrednio dla galerii Atlas Sztuki (tekst do katalogu towarzyszącemu wystawie Romana Opałki – gdybym był złośliwy, powiedziałbym, że tekst nieomal szkolny). Czym wedle wykładni autora „Polityki gestu...” różni się zatem „wątłość gestu” Simona (na scenie sztuki) i wątłość gestu Lubiaka (na scenie popularyzowania pewnych postaw poprzez ich opisywanie)? Toż Lubiak przyjmuje srebrniki i dokłada cegiełkę do tego, by system był jeszcze bardziej „widmowy”. Jak to dobrze, że Andrzej Walczak zarobił w widmowym kapitalizmie duże pieniądze, założył galerię, sponsoruje artystów, a Jarosław Lubiak może sobie ponarzekać.
Czy to sprzeczność? W żadnym razie. Lubiak z uśmiechem kończy, jak przykazali Negri i Hardt: „Nie chodziłoby przecież o zwycięstwo nad kapitałem, które nawet jeśli byłoby ono możliwe, to zgodnie z prawem dialektyki okazałoby się porażką, ani o porzucenie współpracy z nim na rzecz jakiejś utopijnej wizji sztuki poza kapitalizmem (co raczej oznaczałoby jej anihilację). Przeciwnie: chodziłoby o podjęcie gry z kapitałem i jak radzą Hardt i Negri skrajną amplifikację działania kapitalistycznych systemów”. I po co było pisać tyle wielkich słów, pytać kto, za co i po co? Po co było robić z tekstu książkę telefoniczną, by za clou uznać frazę – „nie wiem?” Po co było zarzucać Simonowi, że jego gest nie jest tym, czym nie jest (gestem politycznym)? Ależ to jasne. Lubiak dokonał po prostu amplifikacji działania Simona. Jest jak Negri i Hardt.
Komentarze (9)
Tak, tak. Świetny wpis, słuszne uwagi. Głos rozsądku jakiś, wreszcie.
Czy artści mogliby korzystać z pana usług naprostowywania dyletanckich tekstów o ich sztuce?
Mówię prawie serio. Mógłby pan działac nawet jako firma. Problem w tym, że z pana usług mogliby też korzystać artyści kiepscy, ale bogaci. A może mógłby pan być jak "policja sztuki" i interweniować tam gdzie krzywdzą. Za pieniądze podatników oczywiście.
Pozdrawiam i proszę kontynuować.
ale gdzie są ci artyści kiepscy ale bogaci?
Paris Hilton ???
ja znam jednego bogatego i kiepskiego malarza ale go nie wydam bo to nie jego wina biedaka ze ma kupe kasy tylko społeczenstwa niedoksztalconego co krytykanta nie czyta!
Tak. Kiepścizny nie brakuje, a głos krytykanta jest najwyżej cieniutkim piskiem świerscza na stepie (że się posłużę porównaniem). Mozarci jak dotąd są wypierani przez Salierich i tak już chyba pozostanie. Trzeba czekać kilkaset lat, aż się "ranking" wyklaruje (albo nawet i nie...).
no właśnie, to bardzo niekorzystne zjawisko...dla siebie samego każdy jest Mozartem - brak kryteriów innym takim złym dla nas zjawiskiem jest zapatrzenie się u nas na zachód. Oni u siebie popierają tylko "swoich"
I my tak samo powinniśmy popierać tylko swoich
Nie jestem pewien czy to tak jest ze "swoimi" i o którym Zachodzie piszesz. Kraje takie jak USA uwielbiają chłonąć inne kultury i zapraszają wielu z "zewnątrz". Nawet teraz jest (lub była) wystawa Sosnowskiej w MOMA. Problem w tym, że USA interpretuje innych pod kątem własnego punktu widzenia i trochę "kastruje". Przypomina to trochę ofertę biura podróży, które oferuje wycieczki do najbardziej egzotycznych krajów, gdzie jedyną opcją jest zawsze wylegiwanie się na basenie przy ekskluzywnym hotelu i popijanie pinakolady.
no właśnie o to chodzi, o to kastrowanie. zapraszają czasem kogoś tam bo o to się nasi starają, chyba nie sądzisz że zapraszaliby gdyby nie dostawali za to czegoś?
chyba na pytanie o którym zachodzie nie ma sensu odpowiadać...o tym do którego ludzie się ustawiają w kolejce pod ambasadą USA
Malina i Anonymous: dzięki za ciepłe słowo.
Jacknastygirl i drugi (ten sam?) Anonymous - również. Także za wymianę zdań, choć przyznam, że nie rozumiem o co Wam z tymi USA chodzi...
pozdrawiam