Gdzie stoi ten regał?

Banasiak
/
Anna Reinert, „Schody”, 120 x 150 cm, akryl na płótnie, 2004.

Ja wiem – to może być już nudne. Być może nawet to moja idée fixe, swego rodzaju obsesja, nie będę się kłócił. Dlatego lojalnie uprzedzam – poniższy tekst będzie o recenzji prasowej, a ściśle: o recenzji prasowej autorstwa Stacha Szabłowskiego, a dotyczącej wystawy Anny Reinert („Kultura” z 25 maja 2007, s. 93). Zatem do lektury zapraszam tych tylko, których tak, jak mnie, ten temat nigdy nie znuży.


Od razu zastrzegam, że argument następujący, a często mi podawany, kompletnie do mnie nie przemawia – otóż nie przemawia do mnie argument, że magazyn „Kultura”, cotygodniowy dodatek do „Dziennika”, to jest pismo masowe, a jako takie rządzi się swoimi prawami i ostrych krytyk próżno w nim szukać. Nie przemawia do mnie, bowiem nie idzie o to, żeby krytyka była ostra, a dobra; wyostrzona raczej ¬– na niuanse – jednak posiadająca bardziej generalny rys. Nie przemawia do mnie, bowiem krytyki literackie i teatralne w tymże piśmie bywają i ostre i wyostrzone – ot, kilka stron dzieli masakrę najnowszej u nas Elfriede Jelinek („Pożądanie”) autorstwa Piotra Kofty (1 punkt na 6) od nudnej, wymuszonej i niezbornej recenzji Stacha Szabłowskiego. Zaś na drugiej stronie samego „Dziennika” czytam zapowiedź felietonu Jerzego Pilcha ze środka numeru, która brzmi ni mniej ni więcej, tylko: „Pilch miażdży Klatę”.


Być może Departament Sztuki ma w „Dzienniku” jakąś odrębną politykę – być może, choć trudno mi w to uwierzyć. Jeśli jednak tak jest, czyli jeśli pisze się tam podług odgórnych wytycznych, to ja przepraszam, ale takie coś krytyką na pewno nie jest – jest co najwyżej robotą na zlecenie. A jeśli zachodzi taka sytuacja – to mówi się do widzenia i po kłopocie. Nie twierdzę rzecz jasna, że faktycznie zachodzi, bo oznaczałoby to bardzo brzydką insynuację w kierunku autora opisywanej tu recenzji – twierdzę jedynie, że gdyby zachodziła, to choć moje pozostałe argumenty wówczas zanikają, to ten i tak staje się od nich silniejszy. Bo ewentualność, że jest się w wielkim ogólnopolskim dzienniku i lekce to sobie waży, a więc pisze na kolanie i dla kasy – po prostu odrzucam. Innymi słowy – w żadnym razie nie kupuję bajki o tym, że w „Kulturze” recenzje dotyczące sztuki są nazbyt często słabe, bo muszą.


Pozornie może się wydawać, że w metodzie Stacha Szabłowskiego zaszła pewna zmiana. Otóż nie chwali on już chały w sposób bezrefleksyjny, a zaznacza, że nie jest to może awangarda i nowatorstwo, ale – jak głosi tytuł – po prostu „rozrywka z górnej półki”. I to jest bodaj jeszcze bardziej zastanawiające. Pokuśmy się bowiem o mały intelektualny eksperyment i na miejsce twórczości Anny Reinert, o której to wystawie pisze Szabłowski (Powiedz mi, co lubisz, Galeria Le Guern), wstawmy dzieła Wojciecha Siudmaka.

Tim Eitel, „MMK”, olej i akryl na płótnie, 180 x 240 cm, 2001.
Wojciech Siudmak, nie znalazłem tytułu ani daty (zdjęcie z tzw. strony fanów).

Pisze tedy Szabłowski, że „perfekcyjne warsztatowo” powielanie Ruschy i Hockneya (ale przecież także Hoppera czy Tima Eitela), daje u Reinert „świetnie namalowane prace”. Tym samym perfekcyjne warsztatowo powielanie Salvadora Dalego musi je dawać również. Pisze dalej, że „malowanie obrazów bez jakiegoś pozamalarskiego usprawiedliwienia jest jak najbardziej akceptowalne i owocuje pracami w ramach przyjętej konwencji rozwiązanymi z inwencją i wyobraźnią. To rozrywka z górnej półki”. Czyli za taką samą rozrywkę uznajemy warsztatowo nienagannego Siudmaka. Nie ujmujmy mu też wyobraźni, inwencji i sugestywnego nastroju. Pisze także Szabłowski, że intelektualna brutalizacja wszelkich stojących za modernizmem idei to nic strasznego, po prostu „wizualna rozrywka zrobiona z szacunkiem dla wymagającego widza”. Zatem uczciwość nakazuje powiedzieć to samo o wyjmowaniu surrealizmu z przynależnych mu kontekstów i czynienia zeń pstrokatego kostiumu. Wreszcie – to się akurat w tekście nie pojawia, ale jesteśmy przecież na płaszczyźnie myślowego eksperymentu – nabywcy i zwolennicy Siudmaka to nuworysze, zgredy bez gustu zamieszkujący podrabiane dworki w Magdalence. Nabywcy Reinert to niechybnie wysmakowani reprezentanci najmłodszego pokolenia zamieszkujący strzeżone osiedla i estetyczne kamienice w centrum wielkich miast.


Tym samym dowiódł Szabłowski, że sztuka wykastrowana ze wszelkich przymiotów sztuki, modny towar udający sztukę, wtórność formalna oraz miałkość intelektualna posunięta do granic (nie ma tu krzty oryginalności, gdzie owa „inwencja” – nie rozumiem) – są jak najbardziej do zaakceptowania, jeśli tylko nurzają się w sosie, który akceptuje Szabłowski (sosu Siudmaka jak mniemam nie trawi). Ciekawa, trzeba przyznać, koncepcja. Jest i wniosek – zła sztuka współczesna nie istnieje. A przynajmniej – to wszystko, co zawsze stanowiło o złej sztuce, dziś już nie obowiązuje. Jednak – jeśli nie to, to co?


Zgodnie z powyższym właściwie każdy z argumentów Szabłowskiego – jeśli używać ich jako argumentów in plus – to logiczne kuriozum. Jednak ważniejszy jest być może mechanizm, dzięki któremu te puste frazy powstają – i funkcjonują. Od razu zaznaczę, że przyczyną nie jest tu – mam w zwyczaju zakładać dobre intencje bliźnich – cynizm, ale raczej swoisty automatyzm. Spróbujmy z Szabłowskiego pisarstwa wytrącić zasadę, dzięki której pretensjonalny kicz urasta do rangi – niechby – „rozrywki z górnej półki”.


Wydaje mi się, że podstawą zawsze jest tu błędne założenie, iż mamy do czynienia ze sztuką, działaniem artystycznym, et cetera. To prawda, świadczą o tym cechy zewnętrzne – galeria, kurator, aukcje, wysokie ceny, katalog. Jednak w dobie artystycznej nadprodukcji to wartości jak najbardziej złudne, czego nasza krytyka zdaje się ciągle nie dostrzegać. Czymże bowiem są frazy o Hockneyu i Ruschy, jak nie – podświadomą być może – próbą ukonstytuowania opisywanych prac jako sztuki. I tak, toporne kopiowanie stylu nie jest już przywarą, ale zaletą, jednak – co istotniejsze – jest wskazówką: znajdujemy się na płaszczyźnie sztuki. Prace Reinert to byty artystyczne (a nie np. dekory z zakresu wzornictwa przemysłowego) – wszak są podobne do innych bytów artystycznych. Co dalej znajdziemy w recenzji, której „Rozrywka z górnej półki” jest modelowym przykładem? Argument, który nie poddaje się logicznej weryfikacji. Bo kiedy krytyk napisze o nastroju, atmosferze, magii, tajemniczości – możemy mu zawierzyć lub nie. Jednak – od czego jest porównanie do mistrzów. Tak więc coś musi być na rzeczy. I widz wierzy. I czuje. Jednak warto zauważyć, że podobne epitety – przynależne raczej ofercie handlowej, niż krytyce – pojawiają się w odniesieniu do prac, które potrzebują uwierzytelnienia, jak kania dżdżu – bez niego nie istnieją. Bo przecież prace Reinert nie są tajemnicze (tajemnicze, znaczy poniekąd nieznane), a przezroczyste jak szkło – w ich strukturze nie występuje jakiekolwiek zagęszczenie materii powodujące minimalne niechby załamanie światła.


Mamy więc do czynienia z efektem śnieżnej kuli – pierwsze, błędne, założenie napędza kolejne, to zaś – następne. Czyli tamę należy położyć już na samym początku – należy zanegować przynależność danej pracy do uniwersum sztuki. Jednak aby to zrobić, wprzódy trzeba uwolnić się od mentalnych przyzwyczajeń. W przeciwnym razie – co obserwujemy na każdym kroku – każda estetyczna maniera nie urągająca dobremu smakowi (czyli raczej Hockney, niż Siudmak) będzie wynoszona do rangi sztuki. Zachłyśnięta faktycznym i wyimaginowanym tryumfem malarstwa – także polskiego! – krytyka nie dostrzegła, że to, co mogło uchodzić za świeże pod koniec XX wieku, dziś jest formułą godną reklamy. Bo i rozrywka serwowana przez Annę Reinert jest z najwyższej półki, ale – rzecz jasna – półki w Ikei. Mimo, że wstawiono ją do galerii.


Przy tym wszystkim pisze Szabłowski o twórczości Reinert tak: „nie dokonuje artystycznych odkryć; w swoich fascynacjach nie jest sama; w jej obrazach widać echo zarówno modnych aktualnie konwencji, jak i klasyków; jeśli podejmuje dialog z modernizmem, to nie mówi na jego temat nic konkretnego”. Nie bójmy się tego słowa – Szabłowski Reinert krytykuje! Krytykuje –– by pochwalić, wycofać się zaraz godną Siudmaka pochwałą. Oto siła przyzwyczajenia!

Komentarze (8)

piszczenko

jedyna właściwa krytyka, jedyny właściwy felieton i jedyne warte przeczytania recenzje ukazuja sie w art&biznes. od niedawna.

a jedynym wartym uwagi malarzem jest wilhelm sasnal. amen!

środa, 30 maj, 2007

Krytykant

oj, złośliwostki...

czwartek, 31 maj, 2007

anonim

Drogi Krytykancie, może czas napisac o czymś z sąsiedniego podwórka? Wymiękam oglądając zdjęcia demiurga w bluzie adidasa. Pachnie Wielką Sztuką. pozdrawiam.

http://www1.janbauer.net/cfa

/templates/publish.php?filename=medias-meese

czwartek, 31 maj, 2007

anonim

Dobrze, ze zwrocil Pan uwage na podobienstwo prac Reinert do Eitela, wygladaja jak ich kopie.

czwartek, 31 maj, 2007

anonim

Sos Siudmaka :)

piątek, 01 czerwiec, 2007

anonim

"Zdjęcia Dmiurga w bluzie adidasa..." to czemu nie usta stające się odbiciem góry w widzie? To już konwencjonalnie sprane do ostantiej nitki, i to... to znaczy pustą dekorację, choć rzemieślniczo/Szanowny Krytykancie, prosiłbym o rozróżnienie, warsztatu dobrego tylko wtedy, gdy ma związek z treścią, czyli gdy treści nie ma, albo jest nią estetyczny blichtr, (ostatecznie nie będący wadą, a tylko boczną ścieżką sztuki), nie mówmy o warsztacie - tylko o dobrym rzemiośle...(?)/rzemieślniczo sprawną dekroację, czyni się wielką sztuką w obu opisanych wyżej przypadkach zresztą, tak demiurga ciagłe trywalizowanie, obecne już w tysiącach lżejszych i poważniejszych gatunkowo rozegrań jest już nie nowe, a nowalijkowe... modne, a nie oryginalne... orginalna może być tylko propozycja nowiej interpretacji myśli, pytania, wniosku, lub zadania w ogóle nowych pytań, postawienia nowych tez..., za to wałkowanie i spłycanie w nieskończoność tych samych pytań tych samych tez, tymi samymi na dodatek środkami stylistycznymi... czyni właśnie to co Krytykant krytykuje, od początu trwania tego blogu... niemożność logicznie bezspornego ustalenia, co jest dobre i wartościwe w sztuce...(nawet czy może nią być tworzenie określonej miary pastiszy) i choć nie zgadzam się z ocenami Krytykanta, co jest co nie jest... zgadzam się z tym, że jesli nie ma sztuki dobrej nie ma też złej... bo można, uznac tyko to, co da się jakoś zdefińjować... choćby było zjawiskiem złożonym, jeśli nie ma definicji, ani systemu ocen sztuki, to nie ma też sensu o niej mówić inaczej, jak o podrozdziale kultury, stawiając na równi i opisowo(historycznie), nie krytycznie, co ludowe, co naiwne, co dzieciece lub wynikłe z niepełnosprawności i to co nieudane, dekoracyjne, sprawne, problemowe, pastiszowo czy nowomodnie, interpretujące lub kopiujące... i rzako bo rzadko... ale i czasem nowe..., wsio rawno, innymi słowy. Tylko i tylko wówczas można pisać raz krytycznie raz pochwalnie, krytykę każdą uznawać tylko za zjawisko subiektywne... i nie jest to równe smierci Sztuki wyskoiej, a przekwalifikowaniu jej z dominanty w jedną z wielu stron działalności kulturotwórczej... To że demiurg to dziś pretekst do zabawy prostymi skojażeniami, jak i usta u Siudmaka, czy foto-post malarsko, realistyczny widok klatki schodowej... bez zastanowienia po co, to tylko pokazuje jak trudno oceniać zjawisko tak złozone... ale na pewno trzeba patrzeć poza swoim widzi mi się... trzeba widzieć wartość i w tym co teraz i tym co tysiąc lat temu... tysiąc lat temu produkowano "pisane"(niemal doslownie) malarstwo tablicowe(ikona to malarstow tablicowe poświęcone w ramach rytuałów chrześcijańskich), i każdy kto zmieniał choćby ilość aniołków, czy sposób dobrou barw, przedstawnainia tła... był uważany za buntownika, teraz produkuje się spłycone powidoki modnego buntu i "wyzwolonej myśli"... z czego się ona wyzwala?, to już dziś często pytanie nie na miejscu... raz bo uderza w twórcę, dwa że po prostu nie ma na nie, zadawalającej odpowiedzi... powielało się i powiela przede wszystkim treść... i "sposoby" I to bogactwo i nowe interpretacje oczywistego związku między rzemieśliczymi wyborami a przekazem np. symbolicznym, czy alegorycznym, czy choćby po lińji najprostszych metafor, decydowało zawsze o wartości sztuki... choćby owo bogactwo dotyczyło tylko treści zasadniczo malarstkich - rozważań formalnych, ale było, a nie tylko błyszczało powierzchownie, jak w przykładzie przyznam nader udanym o "śnieżnej kulce". Krytyka jak pisze wielokroć Krytykant, pownna być zarzewiem dskusji... im goretszej i jednocześnie bardziej logicznej, merytorycznej... tym lepiej, bo predzej można się po niej spodziewać wyróżnienia różnorodnych, ale wartościowych faktycznie zjawisk w sztuce... a nie tylko co modne co nie, bo to wiadomo... i bez krytyków...

hehe znowu mnie ponoisło ;)

sobota, 02 czerwiec, 2007

anonim

Abstrahujac od sądow - czy Krytykant był na wystawie czy tylko czytał recenzję?

poniedziałek, 04 czerwiec, 2007

Krytykant

Och, ten post byłby się zmarnował bez tego rytualnego zapytania.

poniedziałek, 04 czerwiec, 2007