Dezynvoltura
Banasiak/„Moim zdaniem, żeby dobrze opowiedzieć o jego obrazach, trzeba by napisać po prostu kawałek prozy – opowiadanie, które snułoby paralelną do obrazów nielinearną i rwącą się narrację” – tak na marginesie najnowszej wystawy Jakuba Juliana Ziółkowskiego napisała Magdalena Ujma.
Czy kuratorka Bunkra Sztuki ma rację? Po części. Istotnie, artyści operujący nadrealnymi narracjami i estetykami – a taka jest twórczość Ziółkowskiego – wymykają się łatwej kategoryzacji. Tu proste interpretacje zawodzą, popularne klucze nie pasują, a na ruchomych piaskach wyobraźni trudno zbudować stabilny gmach jednoznacznych odczytań. Oczywiście Ziółkowski miał powód, by namalować i wyrzeźbić to, co wyrzeźbił i namalował – ale najpewniej nie był to powód, dla którego – przerysowując – swój manifest napisał Artur Żmijewski. Jednak – przecież – Demi Volte nie świadczy tylko o samej sobie. W skutek tego, jak na nią zareagowano – czy raczej: nie zareagowano – świadczy również o krytyce i krytykach – i więcej. Bo nowa wystawa Ziółkowskiego jest przydatna jak funkcja w Photoshopie o nazwie zaznacz odwrotność – dzięki Demi Volte zaznacza się wszystko, co poza Demi Volte.
Wróćmy jeszcze do tekstu Magdaleny Ujmy. Jest on krótki i w tym wypadku to fakt ze wszech miar znamienny. Oto bowiem jak na dłoni widać przyzwyczajenie krytyki do opisywania – a nie recenzowania – wystaw oraz lokowania ich w znanych i lubianych szufladkach. Cóż jednak począć, jeśli staje się przed twórczością, której autor nie uczęszczał na cultural studies? Można zrobić tak, jak Dominik Kuryłek, który pisząc o Ziółkowskim napisał w istocie o tym, że jego malarstwo chce być autonomiczne, niepoddane procesom kontekstualizacji – ale że tak już się nie da. Warto przytoczyć tu ostatnie zdania tego eseju: „Tak jak krytyka współczesnego dzieła sztuki nie może analizować faktów artystycznych poza kontekstem, tak artysta chcący nam coś o malarstwie pokazać/powiedzieć, nie pokaże/powie nam nic, wypierając ze świadomości kontekst. Powie tylko: »Malarstwo«. Co zrobi, gdy – trawestując Magritte’a – odpowiemy: »To nie jest malarstwo«?”.
I to jest przyczynek do fundamentalnej i potencjalnie ważnej dyskusji, jednak – by zanadto się nie rozdrabniać – zostańmy tylko przy tekście Ujmy. Powiada ona o podobieństwach pewnych motywów Ziółkowskiego do „figur osiowych” Jana Lebensteina. I dalej, już o malarstwie: „Widać nawiązania m.in. do polskiej szkoły plakatu, chociażby do działalności Jana Lenicy, w aktach kobiecych widać wczesnego Nowosielskiego i w ogóle Grupę Krakowską. (…) Chciałabym wierzyć także w inspirację autora stylistyką działającej po Odwilży w Lublinie Grupy Zamek, w której działali tacy artyści, jak: Włodzimierz Borowski, Tytus Dzieduszycki czy Jan Ziemski. Z Zamościa, z którego Ziółkowski pochodzi, do Lublina przecież niedaleko”. Oczywiście Ujma mruży tu oko, ale Kuryłek – powróćmy do niego na moment – już chyba nie. O jednym tylko rysunku Ziółkowskiego pisze bowiem tak: „możemy (…) doszukiwać się w nim znamion nadrealizmu, neoekspresjonizmu, nawiązań do twórczości Wasily’a Kandinsky’ego czy Andrzeja Wróblewskiego. Znajdziemy tam nawet coś ze współczesnego komiksu. Do tego dorzuciłbym jeszcze konstruktywizm, kubizm, op-art, pop-art oraz konceptualizm”. I choć on też robi to – wierzę – nieco ironicznie, a na pewno – wierzę – w konkretnym celu, to i tak jest to ucieczka od konkretów: od poszczególnych prac konkretnego artysty.
Oczywiście twórczość Ziółkowskiego – jak każda – skłania do poszukiwania paraleli, jednak w tym wypadku to, do czego porównywane zdaje się zastępować refleksję nad tym, co porównywane. Niemniej to tylko skwarki na mdłej kaszce: dodadzą na chwilę smaku, ale nie uratują potrawy. Tekst Ujmy kończy się szybko, bo szybko okazuje się, że naboje, z których strzelała chybiały celu. W tym bowiem wypadku artysta wyślizguje się krytykowi z rąk, nie sposób usidlić go za sprawą zwyczajowych formułek. Można wprawdzie stwierdzić, że „styl Ziółkowskiego jest rozbuchany, ekscentryczny, surrealizujący” – tylko co z tego wynika? Otóż – koloryzując – nie wynika z tego nic i w tym cały szkopuł. Nie ma o czym pisać. I tu wróćmy do funkcji zaznacz odwrotność, a tym samym spójrzmy, co dzieje się poza przestrzenią galerii F.A.I.T. – by później do niej powrócić.
Otóż najkrócej: w polskim malarstwie dzieje się zmiana. Zjadło już ono chyba swój ogon i udławiło się rzeczywistością pozamalarską – kulturą popularną, życiem prywatnym i zbiorowym, polityką, itepe. To oczywiście uproszczenie, ale wydaje się, że w tej materii nie powstaje aktualnie nic prawdziwie oryginalnego. Mijający właśnie rok potwierdził to aż nadto dobitnie: mieliśmy tylko namiastki istniejących już poetyk. Tymczasem Ziółkowski od dawna robi swoje – i dziś widać, jak bardzo na tle epigonów malarzy urodzonych w latach siedemdziesiątych jest żywotny. Nie mówi przy tym nic konkretnego, nic namacalnego – a jednak słychać go wyraźnie. I tu powraca problem, od którego zaczęliśmy: jak pisać o twórczości wynikającej z głębokich przeżyć, emocji, może ulotnych impulsów – niechby czczych fantazji – ale twórczości pozbawionej umocowania w twardej doraźności? Próby podobne próbom Ziółkowskiego niejako z definicji traktowane są z pobłażaniem, nie znajdują trwałego miejsca w krytycznym dyskursie. Co istotne, nie mieliśmy od kogo uczyć się pisania o takiej sztuce. Oględnie mówiąc, w ostatnich latach od recepcji sztuki ocierającej się o nadrzeczywistość ważniejsze było wszystko. Janas? Janas w przestrzeni polskiej sztuki de facto nie istnieje – i to jest wielkie zaniechanie. W tym kontekście tekst kuratorki Bunkra Sztuki odczytuję raczej jako siłę przyzwyczajenia, niż indolencję (tej w żadnym razie nie chcę sugerować). Wiadomo: sztuka ma zmieniać świat bądź jego przemiany relacjonować, a nie tylko go dekorować. Otóż: niekoniecznie.
Demi Volte to także znamię pewnego przesunięcia na polskim rynku galeryjnym. Nowy F.A.I.T. to klasyczny i wszystko wskazuje na to, że w pełni profesjonalny white cube – i chwała. Nareszcie pojawiła się galeria, w której mówią prace, a nie galeria – słabym artystom czyniąca alibi, ale przede wszystkim niedźwiedzią przysługę, zaś samej sobie – nieznośną manierę. Zresztą, gdzież indziej pokazywać prace Ziółkowskiego, jak nie w modernistycznej z ducha przestrzeni (którą jako niemożliwą zanegowałby zapewne Kuryłek)? Chyba tylko we wnętrzach stylizowanych na Wunderkammer – jak miało to miejsce w wypadku wystawy Old School, a co wykorzystano także przy okazji ostatnich documenta. Tak czy inaczej, obok galerii F.A.I.T. jest jeszcze Artpol, poznański Pies, berliński Magazin Moniki Branickiej, warszawska Czarna – i to jest godne uwagi.
Zaznaczmy w końcu samą Demi Volte – zaznaczmy wystawę nowych prac Ziółkowskiego. Ściśle: nowych prac. Są bowiem rzeźby dla tego artysty przełomem. Warto zapytać zatem, czy udanym. I to jest kolejna deska – analiza Demi Volte w kontekście całej twórczości artysty – której może uchwycić się krytyk bez talentów prozatorskich.
Rzeźby Ziółkowskiego są więc intrygujące na zupełnie podstawowym poziomie: jako rzeźby właśnie. Ich pokazanie to gest odważny i przewrotny, jednak nie w rozumieniu kulturowej transgresji, a dlatego, że mamy tu do czynienia z „rzeźbami obrazów”, rzeźbami płaszczyzn. Pomysł prosty, a do tego wręcz kuglarski. Czy chciał Ziółkowski pokazać, że twórczość jego jest umowna, czy tylko bawił się formą – czy coś więcej? Jakkolwiek by nie było, pokazane w Krakowie rzeźby to mimo wszystko dopiero początek drogi. Wierzę, że zwieńczonej sukcesem: wskazuje na to nonszalancja, z jaką artysta podchodzi do substancji własnej twórczości, ale także materiały z jakich wykonano rzeźby. Jest tu pleksi, kolorowa i przeźroczysta, drewno, marmur czy lastryko. Całość tchnie świeżością, niemniej diabeł tkwi w szczegółach. Rzeźby wolnostojące zatrzymały się w pół drogi – może w trzy czwarte. Duże, ale nie ogromne, masywne, ale nie nadto, przewrotne czy serio – nie odczuwam tego do końca. Czy owo „niedokończenie” sprawia ich płaszczyznowość, czy te właśnie, konkretne kształty? Zapewne to i to. Na ich przykładzie widać, jak trudny Ziółkowski obrał teren – tu trzeba wszystko od początku, samemu. Z kolei rzeźby ustawione na stole już się bronią – jedne są lepsze, drugie gorsze, ale jako całość przekonują humorem pożenionym ze stanowczością.
Tu wracamy do kwestii wystawienniczych. Pisze Ujma, że „niezwykła aura” prac Ziółkowskiego została „przyćmiona przez elegancki styl wystawienia”. I jeszcze: „Wystawa sprawia wrażenie eleganckiego gadżetu, niepotrzebnie tłumiącego niepokojące wizje autora”. Co do obserwacji – zgoda. Co do wniosków – nie. Takie, a nie inne ulokowanie prac Ziółkowskiego wydaje się być nie tylko świadome, ale i prowokujące – na co dowodem reakcja Ujmy. To estetyzacja w czystej postaci, sztuka bez mała mieszczańska, wręcz krzycząca, że posiada wymierną wartość – i to jest świetne. Tak, zaprojektowany przez artystę stół (a nawet stołeczek, na który możemy się wspiąć) znajduje się na granicy naszych przyzwyczajeń. Popielniczkę pełną kiepów i stół do ping-ponga zaakceptowalibyśmy bez mrugnięcia okiem – ale sterylne wnętrze i po bożemu ustawione rzeźby? Optuję zatem za wersją, że problemem nie jest to jak, ale co i ile wstawiono do białego kubika. Bo i mogłaby być to wystawa nieco skromniejsza. I kto wie, czy nie zgubilibyśmy tego wrażenia, gdyby prace Ziółkowskiego pałętały się między kanapami a barkiem.
Zwracają oczywiście uwagę gwasze i dwa obrazy: duży, kolejna odsłona Magicznego kapelusza, i mniejszy – ni to głowa, ni to dziwaczne pejzaże ludzkiego ciała, do których Ziółkowski już nas przyzwyczaił. I tutaj także ja skapituluję werbalnie, mówiąc tylko, że na płaszczyźnie formalnej Ziółkowski ciągle eksperymentuje, miesza wypracowane już formuły bądź skręca nagle w uliczkę, która dotąd zdawała się być jedynie wąskim przesmykiem. Czasem wraca, ale zawsze inną drogą, niż szedł dotąd. Jednak nade wszystko jest kosmos Ziółkowskiego własną, spójna przestrzenią – tu nic nie utyka, nawet jeśli niektóre elementy wymagają jeszcze szlifu. I to jest być może miara oceny twórczości artystów poruszających się w rejonach nadrealnych.
Tym samym dochodzimy do sedna, a mianowicie faktu, że Ziółkowski to artysta, który nie potrzebuje komplementów w postaci wytartych intelektualnych etykiet – optuję raczej za wersją, że już sama możliwość bezstresowego malowania (co w znacznej mierze sprowadza się do zabezpieczenia materialnego) jest dla niego sytuacją optymalną. Tu problemem – niebagatelnym – może być twórcza impotencja, lecz z pewnością nie ta czy inna recenzja. Wszak Ziółkowski to artysta, który o recepcji swojej twórczości mówi tak: „Człowiek mierzący kamieniem w drugiego człowieka to temat zawsze aktualny. Czy po takim obrazie nazwą mnie artystą antywojennym i zaangażowanym? Jeden krytyk potwierdzi, inny zaprzeczy, a ja w tym czasie zacznę kolejny obraz”.
Bywa rzecz jasna, że za malarstwem nadrealnym stoją pobudki do bólu ideologiczne – jak choćby chęć manifestacji odcięcia się od polityki tego czy innego obozu rządowego – jednak nie jest to przypadek Ziółkowskiego. Zaś wystawa Demi Volte to poszerzenie mapy polskiej sztuki w kilku kierunkach – jakże potrzebne! – choć nie radykalne zakwestionowanie dotychczasowego jej kształtu.
Demi Volte można oglądać do jutra, soboty 15 grudnia.
Komentarze (25)
Jak najbardziej słusznie - sterylność i elegancja zdecydowanie sprzyja takiej ekspozycji. Tak samo jak sprzyjająca mogłaby być sterylna sytuacja krytyczna dookoła tzn. - moim zdaniem zarówno wtłaczanie artysty w kontekst historyczny jak i kontekst "twórczego wystawiennictwa" jest w przypadku Ziółkowskiego bezasadne. A to dlatego że JJZ nie potrzebuje takich protez jak porównania/skojarzenia i umiejscawianie w linii historycznego rozwoju. Nie potrzebuje także kanap i stołu z piłkarzykami. Chciałbym widzieć taką szukę jako niezniszczalno granitowy kamień w trybach maszyny "sztuki współczesnej". - im bardziej wyrobnicy "działu teorii" będą usiłowali zastosować wobec niego swoje standardowe strategie tym bardziej widoczna będzie ich nieprzystawalnośc do rzeczywistości.
tropiciele kontekstów - połamania zębów i oby więcej taki artystów o których ciężko pisać :)
Wygląda na to, że nie ważne jest co robią miliony artystów. Ważne jest jak krytyka ich sortuje według własnych tymczasowych kryteriów, kaprysów i trendów. Artystów, którzy mogą nagle okazać się "niedefiniowalnymi" i będącymi poza ogólnie używanymi kontekstami można zawsze znaleźć na pęczki w każdym pokoleniu, ale oczywiście należy zawsze wystawić sobie na celownik jedną z bardziej dorodnych sztuk, żeby uniknąć powtórzeń.
Artyści tacy to nasi pokoleniowi Celnicy Russeau - ratujący przed nudą i zastaniem naturszczykowie -objawienia na miarę Dargera lub Basquiata. Można zapewne o nich powiedzieć, że "od lat robią swoje" w swoich zatęchłych piwnicach i są wolni od wszelkich wpływów. Krytyka w chwili kaprysu podbije im bębenka i za jakiś czas pojawią się tysiące takich Ziółkowskich - Celników - Dargerów - Basquiatów. Następnie krytyka zmęczona nimi ustawi sobie nowe pole widzenia lub wróci do wcześniej już sprawdzonych dyskursów. I tak się nam to koło kręci. Nie oceniam - to tylko luźna obserwacja, którą Pan Kuba jak zwykle "zbanasiakalizuje" :)
co najwyżej mógłbym zarzucić, że Pańska teoria jest nazbyt holistyczna... ;-)
ale... mi nie chodzi o tzw. "naiwistów", tylko o światy nadrealne - JJZ nie jest niawistą. jesli za miarę brac tu wykształcenie i "pojęcie o świecie" to, zakłdam, jest on dokładnie w tym samym punkcie, co inni artyści (w przeciwnieństwei np. do Celnika). Jedyne, co go odróżnia, to fakt, że tworzy bez oparcia w rzeczywistości.
pozdr
K
do Anonimowego : Ja bym chętnie zobaczył te pęczki niedefiniowalnych artystów. Może jakieś przykłady - chociaż jeden pęczek? Wydaje mi się że większość z nich aż za starannie dba o to, by być definiowalnymi.
do Krytykanta: "bez oparcia w rzeczywistości"? - bez przesady (chyba że inaczej definiujemy "rzeczywistość") - ja powiedziałbym że JJZ ma po prostu inny tryb przetwarzania rzeczywistości, bardziej bulgoczący i tajemniczy.
pozdr
no dobra - bez przesady... ;-)
marny jest ten ziółkowski.
Dobrze. Podam kilka przykładów artystów niedefiniowalnych, których znam:
1. Mój wujek Edek. Od wielu lat maluje gwaszem niesamowite sceny surrealistycznych bitew.
2. Mój kolega jarek. Maluje olejami wizje senne - proroctwa, które potrafi zanalizować. Jego obrazy są dobrze wykonane i są dowodem na wielką wyobraźnię.
3. Mąż Kory Jackowskiej :) Też niedefiniowalny przecież.
Nie udawajmy, że mamy niedobór artystów. Jak dla mnie jest ich ogromny i przytłaczający nadmiar. Naprawdę jest z czego wybierać. Wystarczy ruszyć zadkiem i przede wszystkim główką, czego większość krytyków i kuratorów i tak nie robi w stopniu wyetarczającym.
to jakiś robal - niezamierzony...
Aha Jarek nie jarek. sory Jarku...
Co do 2 pierwszych osób nie podejmuję się dyskutować, bo nie mam przed oczami ich prac - jeżeli to możliwe, niech zrobi Pan zdjęcia i udostepni je w jakiś sposób ( może na którymś z darmowych portali foto -może flickr?).
Co do Kamila Sipowicza - no cóż, znam tylko jego akcję z wniesieniem "Apolla" do Zachęty, jeżeli dysponuje Pan np linkami do innych jego prac - proszę sie podzielić. Abstrachując od tego że sam Sipowicz nie traktował swojej akcji zbyt poważnie, jest ona definiowalna w 100% - gładko wpasowuje się w linię "prowokatorów", żeby nie sięgac zbyt daleko w przeszłośc, wystartycz wspomnieć Banksy'ego. Więc akcja ta, jako sztuka- podkreslam - jest DEFINIOWALNA - tzn można ją opisać przez porówanie z identycznymi niemal, dawniejszymi działaniami, powiedzieć że ten artysta posługuje się ugruntowanymi juz od dawna strategiami x,y,z - można się ich spodziewać, są przewidywalne.
Na koniec zacytuję (z pamięci) prof. Marię Poprzęcką - "nie ma nieznanych arcydzieł". Myslę, że sporo osób powinno wziąć sobie tę (jakże gorzką choć prawdziwą) maksymę do serca.
Robal faktycznie dziwny, podejrzewam że może mieć cos wspólnego z kopiowaniem tekstu - ja pisałem w Notatniku a pozniej wkleiłem w okienko komentarza i pierwszy raz pojawiły mi sie te znaczki, a Pan? Może cos z kodowaniem znaku końca linii?
pozdrawiam
ja się nie znam, ale zapytam Daniela
pozdr
K
Nie zgadzam się z hasłem pani profesor.
Nie mogę zgodzić się, że teoria/krytyka/rynek sztuki są nieomylne, stabilne i pozbawione wieloznaczności połączonej z kapryśnością. Historia sztuki jest zbiorem wypadków i przypadkowych wyborów w "wyławianiu" takich a nie innych osób i postaw. Jest to też ściśle połączone z uwarunkowaniami historycznymi i społecznymi, które same w sobie są także zbiorem wypadków. Gdyby nie I Wojna Światowa, nie byłoby ekspresjonizmu i abstrakcji, bo inne panowałyby sympatie i wrażliwości. Gdyby w Polsce jeszcze przez kilka lat rządziły PIS i LPR, mielibyśmy jeden wspólny prąd w sztuce polskiej- "realizm religijny" i wtedy również inni artyści byliby wyłonieni poprzez zupełnie innych "teoretyków" pracujących dla nowego porządku. Sztuka renesansu jest sztuką w wielkim stopniu sakralną, bo była wspierana i sponsorowana w wielkim stopniu przez kościół i to kościół wyławiał swoich artystów. Mamy takich artystów i taką sztukę, jaką sami sobie wybieramy. A wybierać jest z czego. Żyjemy w czasach nadmiaru wszystkiego - także sztuki.
Jednym słowem artyści tworzą sztukę, społeczeństwo i historia tworzą artystów.
Aha! czyli ziółkowski tworzy sztukę dla "nowego mieszczaństwa", "nowej klasy średniej", stanu trochę zblazowanego sasnalem i jego politycznością. taki surrealizm odpolityczniony i bez rewolucji, nawet tej dotyczącej wyobraźni. bezpieczny. "Będą tysiące ziółkowskich..." - już są, ta maniera staje się nie tylko modna, ale wręcz nieznośna w wydaniu targowym i komercyjnym, teraz Panie ludzie lubią mieć taką kreskę precyzyjną, trochę naiwną, ale swej naiwności świadomą, oryginalną wyobraźnię itp. Trudno się też nie zgodzić z Umą, że takie malarstwo już było - i przepadło - podobnie gra Ziółkowski, za dużo tu hochsztaplerki. A Krytykantowi zanim zacznie rozstawiać swoich adwersarzy po krytycznych kątach możnna poradzić co najwyżej by sprawdził co wymienieni przez Ujmę malarze antenaci popełnili. Najlepsze jest to, że autor łapie ironię innych krytyków, ale sam zawsze przystępuje z taką samą kamienną, poważną twarzą. Kto wreszcie spuści powietrze z tego balona? Przecież tak się nie da dłużej, nawet na nowej stronce.
Celnik Russeau też naiwistą nie był do jasnej anielki!
a ja odkrylem ze jestem troche surrealista pare dni temu
Żeby być dobrym surrealistą polskim, należy mieć końcówkę "ŃSKI" w nazwisku, np:
Beksiński, Olbiński..., Siudmak
Yerka?
Starowieyskiński
JJZ to taki polski Basquiat...
co to znaczy byc dobrym surrealista ?
no wlasnie a co z kobietami surrealistami?
No właśnie. Cała ta strona Krytykanta trąci niemal rastrowskim testosteronem :) <= /uśmieszek/
za s. lemem ktegorie geniuszy
1 uznany za zycia (mały geniusz)
2 uznany po smierci (sredni geniusz)
3 nie uznany nigdy (prawdziwy geniusz)
: )